|
"FORUM O GÓRACH" Forum na którym rozmawiamy na górskie tematy;) Data powstania Forum 13.06.2007
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
monik4a
Owczarek podhalański
Dołączył: 16 Cze 2007
Posty: 542
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Jaworzno
|
Wysłany: Pią 19:28, 03 Sie 2007 Temat postu: Tatry 2007 21-29.07 |
|
|
NOSAL
Sobota 21.07.07r.
Ten dzień zaczął się od dużego deszczu, przez który zaczęłam już myśleć, że z tegorocznego wyjazdu będą nici. Deszcz jednak minął, ale chmury zostały. Na dzisiejszy dzień nie były planowane jakieś ciężkie trasy, jedynie Nosal na rozgrzewkę. Jedyne co mogło w tym przeszkodzić to brak czasu, ale jakoś zdążyliśmy się wyrobić . Wyjazd z domu rano. Do Zakopanego jechaliśmy 3 godziny, chociaż zawsze jeździmy 2, ale w tym dniu za Makowem Podhalańskim akurat w tą stronę co my jechaliśmy, były duże korki. Jednak z drogi pełnej korków skręciliśmy na prawie pustą i od tej pory już było ok. (to takie dodatkowe informacje z podróży ). Pogoda była w czasie podróży już w sam raz, ciepło, niebo czyste. W Zakopcu było już niestety gorzej… całe Tatry już chyba od wysokości 1500 m n. p. m. były we mgle. Ale to nie popsuło naszych planów. Najpierw zatrzymaliśmy się w Chochołowie, wsi, w której zawsze śpimy w czasie naszych wypadów w Tatry, (jeśli to komuś potrzebne to jest to 18 km od Zakopanego ) by zostawić tu część bagaży. Nie dostaliśmy od razu pokoju, bo jeszcze nie było żadnego wolnego. Ruszyliśmy dalej w stronę Zakopanego. Samochód zostawiliśmy na parkingu pod skoczniami i busem, którego nie mogliśmy złapać jedziemy do Kuźnic. Zaopatrzyliśmy się w worki na śmieci… yyy to znaczy peleryny przeciwdeszczowe i ruszyliśmy w drogę. Oczywiście nie obyłoby się bez przybicia pieczątek przy wstępie do TPNu by później móc się chwalić, że byliśmy na Nosalu . Na początku było ciepło więc nie trzeba było się grubo ubierać. Przeszliśmy drogę po kamieniach i doszliśmy na Nosalowi Przełęcz. Kilka fotek z trasy, podejście po skałach i już jesteśmy na szczycie. Nie trudno się domyślić, że szło się krótko i szybko, bo od Kuźnic w 30 min. Na szlaku ciekawiło mnie tylko to, że w rozgałęzieniu szlaków na Nosal i Halę Gąsienicową pisało, że na szczyt idzie się 45 min., a po 5 minutach drogi od tego właśnie rozgałęzienia na Nosal jest ponoć 30 min. Może mi po prostu tak szybko czas zleciał . Na szczycie kilka zdjęć i schodzimy. Żeby nie schodzić tą samą drogą, jeszcze przed wyjazdem podsunęłam pomysł, żebyśmy zeszli szlakiem, który prowadzi dalej. Tak też zrobiliśmy. Podczas zejścia również było czemu robić zdjęcia. Tak więc sobie schodziliśmy, aż tu nagle taki huk, jakby piorun przeleciał zaraz nad nami (swoją drogą, to jakieś dalekie grzmoty słyszeliśmy już na Nosalu). Nie mogliśmy nie przyspieszyć kroku. Trzeba było jednak uważać, ponieważ miejscami od deszczu było bardzo ślisko. Deszcz przyszedł razem z burzą i zaczynał być coraz mocniejszy. Coraz głośniej było słychać szum rzeki, która też zaczynała się pokazywać. Wyszliśmy z lasu i przeszliśmy przez rzekę, przez którą poprowadzona została jakaś tama, a stąd do parkingu już niedaleko. Deszcz powoli ustąpił. Zakopane było już całe mokre, a Tatry, oprócz regli, już całkowicie schowały się za mgłą. Potem jeszcze tylko pojechaliśmy do kościoła na Krzeptówkach i przy okazji poczekaliśmy na mszę, co jak się okazało, opłaciło się, gdyż parkingowy poinformował nas, że nie bierze pieniędzy od tych co na mszę idą (parking był płatny, jak na pewno się zorientowaliście, lub wiecie ). Tutaj też porobiłam kilka zdjęć. Po mszy Giewont postanowił częściowo wyjść z mgły , czego nie mogłam nie upamiętnić . Mogliśmy już wrócić do Chochołowa. Resztka gości wyjechała, więc pokój mogliśmy już dostać. Okazało się też, że tutaj nie było ani kropli deszczu . Na razie była nas trójka: ja, moja mama i siostra. W niedzielę miał jeszcze dojechać brat mojej mamy, Paweł. U nas w rodzinie chyba jedynie, nasza czwórka lubi chodzić po górach. Inni albo nie mogą, albo wolą morze. Moje dwie kuzynki (w tym karolaaa363 ) też nawet lubią, ale należą do tych co nie mogą, bo mają 4-letnią siostrę i ich rodzice wolą na razie jeździć nad morze. Dobra o mojej rodzinie już kończę, a wrócę do relacji . Więc patrząc na pogodę w górach, które z balkonu naszego pokoju w Chochołowie było widać dobrze (praktycznie tylko Tatry Zachodnie, ale zawsze coś), wydawało mi się, że z jutrzejszej wycieczki nic nie wyjdzie.
GRZEŚ, RAKOŃ, WOŁOWIEC
22.07.07r.
Pobudka wcześnie rano. Na ten dzień zaplanowaliśmy (właściwie zaplanowałyśmy) Grześ, Rakoń, Wołowiec, Łopatę (jak się okazało później, to właściwie stoki Łopaty, bo na sam szczyt nie ma szlaku), Jarząbczy Wierch, Kończysty Wierch, Trzydniowiański Wierch i do Doliny Chochołowskiej. Pogoda ku mojemu zdziwieniu była idealna na jakiekolwiek wycieczki . Pojechałyśmy więc w kierunku Siwej Polany. Zaparkowałyśmy naszego wiernego Opla i ruszyłyśmy w drogę. Czyli nudną dwugodzinną trasę. Wszystkie wycieczki niestety zaczynają się od tych samych miejsc… . Nosal nas już rozchodził więc szło nam się dobrze. Ta dolina nie jest jakoś szczególnie oblegana przez turystów. Powiem nawet, że w porównaniu z Mokiem jest to prawdziwe zacisze. Po drodze spisałyśmy numer do TOPRu wypisany na tablicy informacyjnej, niejednej na tym szlaku. Minęłam się również z plakatem nakazującym ochronę przyrody TPNu. Był na nim gościu a za nim biegły śmieci wołające: Nie porzucaj nas! .
Doszliśmy na Polanę Chochołowską. Pora wczesna, ludu zero. A jeśli już ktoś był to tylko prawi turyści . Oczywiście nie skłamię, jeśli powiem, że ja też się do takich zaliczam . Zaraz przy wejściu na polanę wyłaniają się szczyty, które planowałyśmy zdobyć, a razem z nimi zaczął się duży wiatr, który towarzyszył nam do końca wyprawy. Zastanawiałyśmy się jednak tylko, które szczyty to które . Z tego co pamiętam to Wołowca nazwałyśmy Łopatą, a jakieś wzniesienie między Rakoniem, a Wołowcem, właśnie Wołowcem . Ale to nic. Zatrzymałyśmy się na chwilę przed schroniskiem, zjadłyśmy po cukierku ‘’Kopiko’’ i ruszyłyśmy na odcinek, którego najbardziej się obawiałam, bo dobrze go pamiętałam z przed dwóch lat: Dolina Chochołowska – Grześ, Bobrowieckim Żlebem. Moja siostra Aga również pamiętała tą męczącą trasę. A mojej mamie zapamiętała się ona jako lekka, którą się dobrze idzie. Oczywiście po wejściu na szczyt zmieniła zdanie .
Startujemy z pod Grzesia. I ta sama sytuacja co pod Nosalem. Tabliczka z napisem: Grześ 1h i ¾, po chwili tabliczka: Grześ 1h 35 min. Zaczynamy dobrym tempem. Droga tak jak zapamiętałam była męcząca, czasem co chwilę musiałam przystawać, by wyrównać oddech, ale im wyżej tym lepsze widoki. Nagle przed nami, ale jeszcze za drzewami pokazują się jakieś prześwity. Uzgadniamy między sobą, że jak dojdziemy tam to zrobimy 5 min. odpoczynek. Jak się niestety okazało, szlak nie prowadzi przez polankę, którą widziałyśmy, ale niedługo przed nią skręca w lewo. Nie pozostało nam nic innego jak zrobić sobie w końcu ten odpoczynek . A zaraz po nim oczywiście ruszyłyśmy dalej. Uzgadniamy, że następy za 30 min. Przechodzimy przez kolejne odcinki trasy. Aż w końcu wychodzimy na wolne pole. Podchodzimy kawałek dalej, siadamy i oto mijają nas pierwsi turyści, w tym gościu ubrany cały na czerwono, a czemu o nim wspominam to jeszcze napiszę, zmierzający w tym samym kierunku co my, na Grzesia. Zapomniałam dodać właśnie, że na szlaku między Doliną Chochołowską a tym właśnie miejscem oprócz nas na szlaku nie było nikogo. Ja pstrykam kilka fotek i próbuję wypatrzeć jakieś znajome mi góry z tych co już się powoli odkrywają z Tatr Wysokich. Takim to sposobem dopatrzyłam się Krywania (czego jednak do końca nie jestem pewna), Giewontu oraz góry, która właśnie coś znajomego mi przypominała, ale nie wiedziałam, co to jest. Nagle moja siostra mnie oświeciła, że jest to Świnica, że też jej nie rozpoznałam. Jeszcze chwila i jesteśmy na szczycie. Widoki są cudowne. Co prawda byłam już na Grzesiu dwa lata temu, ale była potworna mgła i nie było nic widać. Na szczycie postanowiłam popatrzeć na mapę, ale halny z Chochołowskiej się znowu odezwał i ‘’trochę’’ potargał mapę, ale mapa jeszcze żyje więc jest ok. i nie ma co rozpaczać. Gdy odkryłyśmy, że Góra, którą nazwałyśmy Łopatą, to tak naprawdę Wołowiec, to przeraziła nas nieco ta trasa. A dodam jeszcze, że rano gospodarze domu, w którym śpimy zawsze w Chochołowie (to są już nasi znajomi ), a właściwie gospodarz, pan Józek (spoko koleś ) powiedział nam, że tego nie obejdziemy.
Patrząc na te szczyty coraz bardziej się zniechęcałam. No ale nic. Idziemy na Rakoń. Pożeramy kolejną dawkę ‘’Kopiko’’ na wzmocnienie . Po drodze nieliczne przerwy, ale szlak bardzo fajny. I słowa mamy, na które czekałam (nie, że jestem leniem, ale znam swoje możliwości, a nie byłam jeszcze dobrze rozchodzona), że stoki Łopaty (wtedy jeszcze Łopatę), Jarząbczy, Kończysty i Trzydniowiański sobie darujemy i dojdziemy tylko do Wołowca, a potem zielonym szlakiem do Doliny Chochołowskiej. No to dochodzimy do szczytu. Przez cały czas towarzyszy nam ten wiatr, który mogę chyba nazwać halnym. To właściwie był halny. Nareszcie wchodzimy na szczyt. Na nim strasznie wieje i jest dużo ludzi, tak jak myślałam. W Tatrach Zachodnich to zawsze jest tak, że na szlaku na jakąś górę nikogo nie ma, a na górze są całe tłumy, zawsze, o każdej porze . Przerażając się tłumami i halnym schodzimy niżej, w stronę Wołowca, tam siadamy na dłużej i odpoczywamy. Przez drogę z Grzesia na Rakoń zastanawiałam się, gdzie jest już ‘’Czerwony’’, czyli turysta, który szedł z nami na Grzesia, a zastanawiałam się, bo nas nieźle odsadził. Był za nami, a potem był już chyba ze 20 min. drogi przed nami. Tak mi się wydawało, że widzę go jak schodzi tym zielonym szlakiem do Chochołowskiej . No, ale cóż. Ruszamy na Wołowiec.
Zaczyna się coraz większy wiatr. Podejście na szczyt mnie zniechęca. Ale nic nie poradzę, za dużą mam chęć zdobycia tej góry. Idziemy, idziemy, a po drodze spotykamy schodzącego już z Wołowca, naszego nowego znajomego ‘’Czerwonego’’ . Jednak to nie jego widziałam wcześniej. Wlekę się na końcu, ale w końcu wychodzę na szczyt. Widoki świetne. Mogę na mapie zaznaczyć kolejne zdobyte góry: Rakoń i Wołowiec. Ale to już w domu. Przecież nie chcemy całkowicie zniszczyć naszej przywiązanej do nas mapy . No to tylko kilka fotek i wracamy. Z Wołowca jest gorzej schodzić niż wchodzić, jest trochę stromo, ale spokojnie. Potem kierujemy się na zielony szlak. Schodzenie nim przypomina mi schodzenie z Ciemniaka. Długie i męczące, a jedyne co je różni to to, że na tym szlaku są ciekawe widoki. Niestety musiałyśmy schodzić dość szybko, bo za nami szła wycieczka, która cały czas nawijała i nawijała, aż jej się słuchać nie dało. Trochę nudna była droga przez las, ale też nie najgorsza. Tu jeszcze niedługo i wychodzimy na Polanę Chochołowską. Bryczki jeździł, klapkowicze wypożyczali rowery. Usiadłyśmy na chwilę na trawie i jadłyśmy ostatnie bułki. Jakiś górol z bryczki życzył nam smacznego. Tu mogłam wreszcie wyciągnąć mapę i popatrzeć jaki kawałek przeszłam w tym dniu. Nagle Aga każe mi się obrócić i zobaczyć kto idzie. Obróciłam się, popatrzyłam, a tam ‘’Czerwony’’ . Coś czułam, że się z nim jeszcze spotkamy. Udało mi się zrobić zdjęcie jaszczurki. Ruszyłyśmy w drogę. Ponieważ rano dowiedziałyśmy się, że ciuchcia pracuje do 19:00, postanowiłyśmy z niej skorzystać. Ale najpierw przechodzimy koło jednego z szałasów, a tu nagle ‘’Czerwony’’ się pyta czy mamy kasę mu rozmienić i powiedział, że kupuje tu zawsze jakieś ‘’bucki’’ (jak już w domu się dowiedziałam to ‘’buncki’’), że to jest ser biały taki, ale nie skorzystałyśmy. ‘’Czerwony’’ minął nas jeszcze kilka razy. Widać było, że zmęczony był. Doszliśmy do punktu wypożyczania rowerów i widziałyśmy jak jeden wypożyczał . A my po coraz bardzie dłużącej się drodze doszłyśmy na Polanę Huciska i pojechałyśmy ciuchcią na Polanę Siwą, a potem samochodem do domu.
Na razie tyle, resztę dodam później .
Mam nadzieję, że spodoba Wam się ciąg dalszy mojej relacji
ŚWINICA
23.07.07r.
Pobudka o godz. 5.00, albo 6.00 (dokuczająca mi skleroza nie pozwala mi sobie przypomnieć tego dokładnie ). W ogóle to mieliśmy dzisiaj zrobić taką trasę Palenica – MOko – Wrota Ch. – Szpiglasowa Przełęcz, Wierch – DPSP – Krzyżne – Murowaniec – Kuźnice. Jednak dowiedzieliśmy się, że to jest ostatni dzień, w który będzie pewna pogoda. Najcięższą trasą w tym roku była właśnie Świnica, więc woleliśmy w ten dzień zrobić tą trasę, a decydowaliśmy już razem z Pawłem, bo dojechał w niedzielę o 23.00 .
Zjedliśmy więc śniadanie i tradycyjnie zaglądnęliśmy do znajomych gospodarzy na dole. Mama pogadała z panią Halinką, a my z panem Józkiem, który myślał, że widział już wszystko (nie wiem czy już ich zachwalałam, ale jakby co to jest to bardzo sympatyczne i miłe młode małżeństwo z trójką dzieci, w tym dwójka w mniej więcej moim wieku ). Pan Józek pytał się nas gdzie idziemy, a my powiedzieliśmy, że na Świnicę. Na to odpowiedział nam, że pogoda nam się uda .
Wsiedliśmy w samochód, zaparkowaliśmy pod skoczniami, a busem dojechaliśmy do Kuźnic. Ruszyliśmy w trasę. Bardzo się zdziwiliśmy, bo kasa była zamknięta. Weszliśmy więc na szlak przez Boczań za darmo . Jedyny minus tego to to, że nie miałam pieczątki z tego miejsca… . Dobrze w ogóle, że nie przyszliśmy minutę później, bo zaraz po ominięciu kasy przyjechała kasjerka, ale nas już nie zatrzymała . Doszliśmy już do rozgałęzienia na Nosal i Halę Gąsienicową. Wiadomo co wybieramy . Trasa przez Boczań, przyznam, strasznie mnie zmęczyła. Cały czas sobie mówiłam w myślach, że coś w tym roku w ogóle kondycji nie mam… . Strasznie nudna droga przez las. Sorry, że tak narzekam, ale nie lubię początków szlaków, bo wszystkie zaczynają się w tych samych miejscach. Chcę iść na Kościelec – zaczynam w Kuźnicach, na Granaty, czy Orlą Perć to samo, bo to najszybsza droga przez Boczań. To samo w Palenicy i innych . Wrócę już do tematu, bo chyba strasznie przynudzam.
Droga przez las dobiegła końca. Zaczyna się wolne pole I W KOŃCU JAKIEŚ WIDOKI!!! A to w górach uwielbiam . Co oczywiście nie przeszkadza, w tym, żebym wlekła się na końcu… . Widoki na Giewont są od tej strony świetne, zresztą od każdej strony są inne. Niestety na razie oprócz Giewontu było widać same regle i góry wysokości Nosala. Tak aż do Przełęczy między Kopami. Tu już zaczęły się te najlepsze widoki, nie obyło by się bez dorwania się do aparatu . Tutaj też mama spotkała się z panią dentystką z naszego miasta, jej mężem i siostrą (na dodatek chodziłam z ich synem do klasy dawno temu ). Orla Perć chowała się w cieniu, broniąc się przed ‘’wczesnym’’ słońcem (powinnam chyba pisać poematy ). Ale było ją pięknie widać. Nigdy tego widoku nie zapomnę. Zrobiłam kilka zdjęć jej, by potem w domu spróbować zrobić z tego panoramę. Przed schroniskiem siedzieliśmy długo. Strasznie zachęciła mnie szarlotka sprzedawana w schronisku i nie tylko mnie, więc zdecydowaliśmy sobie kupić każdemu po jednej, ale w drodze powrotnej. Rodzina pani dentystki miała iść nad Czarny Staw Gąsienicowy, ale pani dentystka zachęciła się na Świnicę i postanowiła tam iść, a jej mąż i siostra mieli iść na Liliowe, podejść na Świnicką Przełęcz i spotkać się z nią, gdy będzie już schodzić ze szczytu. Zaproponowaliśmy pani dentystce, żeby szła razem z nami, coby jej się samej smutno nie szło . Jak postanowiliśmy, tak więc zrobiliśmy.
Gdy doszliśmy do rozgałęzienia szlaków na Kasprowy i nad Zielony Staw, czyli tam gdzie zmierzaliśmy, doganiając rodzinę pani dentystki, dowiedzieliśmy się od nich, że szli tędy dwaj goście z belką (których spokojne tempo było ponoć takie jak nasze szybkie) i śpiewali sobie, bo przebiegł im nagle drogę misiek . A śpiewali dlatego, żeby się przyzwyczaił do ludzkiego głosu. Ci państwo mówili, że to było 10 sek. Przed nimi, więc przed nami jakaś minuta.
Na tym rozgałęzieniu się rozdzieliliśmy. Znaczy nie my, tylko ci państwo. My szliśmy dalej razem we czwórkę + pani dentystka, a jej mąż z siostrą umówioną trasą. Pani dentystka okazała się być bardzo sympatyczna i miła. Mieliśmy okazję widzieć tych gości z belką. Droga nad Zielony Staw jest prosta i tylko pod koniec raczej jest pod górę. Nie dziwię się czemu jest on nazwany właśnie zielonym . Jest równie piękny jak wszystkie właściwie stawy w Tatrach. Tu chwila odpoczynku. Ja wdrapałam się trochę ponad towarzystwo, na jakiś głaz, aby upamiętnić te widoki. Nie było co długo odpoczywać, więc ruszyliśmy w dalszą trasę. Powiem szczerze, że wcześniej to było nic. Teraz to naprawdę się wlekłam , ale cóż, nie było to spowodowane złymi chęciami czy coś w tym stylu. Po prostu strasznie się szybko męczyłam i bardzo powoli szłam. Droga prowadziła przez skały z lekkimi porostami. Szlak był dobrze znakowany. Paweł z Agą i panią dentystką szli daleko przede mną i mamą. Dziwne było jedynie to, że długo byliśmy sami na szlaku. Dopiero gdy szlak zaczynał kierować przez skalne półki itp. Zaczęli pojawiać się ludzie idący w tą samą stronę co my. W drodze tej było widać taternika, który schodził z jednej ze ścian Kościelca. Jakoś dowlekłam się do Świnickiej Przełęczy. Tu przynajmniej zaczynał się ulubiony odcinek tej trasy Agi i mój. Zjedliśmy po jabłku i kawałku czekoladzie kupionej w schronisku w Murowańcu. Pani dentystka wyszła już na szlak na Świnicę by nie spóźnić się na spotkanie z rodziną. Jednak po przejściu może 10 min. drogi pani zaczęła się wracać, gdyż jej rodzina już nadeszła. A my za to mogliśmy ruszyć w drogę. Niestety pani dentystce w tym dniu Świnicy nie udało się zdobyć. Było to nasze ostatnie spotkanie z nią i jej rodziną.
Idąc tą trasą, którą uwielbiam (na dokładnie tej samej trasie byliśmy też dwa lata temu) nie czułam już zmęczenia, więc szłam o wiele szybciej, a przynajmniej chciałam iść. Bo teraz problemy miała mama tylko że z żołądkiem i tak aż do czubka Świnicy. Nie szłam więc za szybko, by mama nie szła sama. Po drodze z Agą pstrykałyśmy zdjęcia. Stąd był ciekawy widok na Krywań. Pod szczytem musiałam chwilę poczekać z mamą bo zaczął jej bardzo dokuczać ten żołądek. Ale już po chwili odpoczynku, aż do końca wyprawy było już wszystko dobrze, na szczęście . Jeszcze tylko kilka kroków. Doszliśmy do momentu pod samym wierzchołkiem, gdzie dwa lata temu nie mogłam sobie poradzić z wdrapaniem się i Paweł musiał mi pomóc . W tym roku, z czego jestem z siebie dumna, udało mi się bez ŻADNEJ pomocy tam wdrapać , i po chwili byłam na szczycie. Tam kilka fotek zwykłych i na panoramę. Pojedliśmy, napiliśmy się i posiedzieliśmy. W końcu mogłam powiedzieć, że już po drugi raz Świnica została przeze mnie zdobyta .
Czas było zejść. Mogłam jeszcze chwilę popodziwiać widoki i poodgadywałam nazwy wszystkich znanych mi w tej okolicy szczytów. Rysy wyglądały świetnie i zachęcająco… ale o Rysach na razie nie myślimy, Rysy być może za trzy dni. Ostatecznie nie wiem, który szczyt to niższy wierzchołek Świnicy (ten 2291), a która to Świnicka Kopa. Czy jest ona tym szczytem opadającym swą ścianą w stronę Hali Gąsienicowej patrząc z wyższego wierzchołka Świnicy, czy tym co jest bliżej, zaraz obok wyższego, położonym od wyższego bardziej w stronę Orlej Perci. Jak by ktoś wiedział i byłby tak miły i wytłumaczył mi, który to z nich, to naprawdę byłabym bardzo wdzięczna . Wróćmy więc do zejścia. W tą stronę też poradziłam sobie z tym nieszczęsnym odcinkiem. Doszliśmy do strzałki wskazującej drogę na Zawrat. Nią się pokierowaliśmy. Droga nic się nie zmieniła przez dwa lata . Ciągle taka sama… jedyne co było inne niż dwa lata temu to ludzie. A raczej ich ilość. Ludzie na Świnicy mówili, że na odcinku trasy Świnica – Zawrat jest pełno ludzi. Na szczęście już się przeludniło jak szliśmy, co nie znaczy (niestety ), że nie było nikogo. Tu poradziliśmy sobie jakoś. Najgorzej było dla mnie w tych momentach, kiedy się potykałam (a robiłam to dziwnie często). Nagle ukazał się nam odcinek, w którym były klamry, a obok łańcuchy i niewiadomo było czego się trzymać. Na wszelki wypadek trzymaliśmy się obydwóch. Paweł zrobił mi dwa zdjęcia jak tym schodzę i nie zawacham się pokazać jednego z nich . Na tym odcinku z klamrami i łańcuchami raz nie miałam kompletnie gdzie postawić nogi, więc postawiłam ją na tym czymś, co trzyma łańcuch w skale . To już przeszliśmy, co będzie dalej? Myślę czy to był najgorszy fragment tej trasy nie licząc zejścia z Zawratu czy nie. Ale chyba cięższego tu już nie będzie. Paweł trochę się od nas oddalił, my jeszcze robiłyśmy trochę zdjęć po drodze. Idziemy sobie więc dalej, Paweł kawałek drogi przed nami, ale też idzie. Nie stoi. Chociaż wtedy stanął, chwilę poczekał na nas. Idę więc sobie dalej, za mną Aga i mama. Tu jakiś ciężki odcinek trasy. Schodziłam z wysokiej skały a razem ze mną schodziło wiele małych kamyczków i sypało się prosto w przepaść jak się później zorientowałam. I myślę sobie: ‘’Kurde czy na pewno tędy idzie szlak?’’ . Po chwili Aga zapytała się o to samo, tylko że na głos i nagle mówi, że szlak idzie obok. Obracam się i patrzę na ludzi idących w innym kierunku. Z daleka widzę jak Paweł kręci przecząco głową i pokazuje coś jakby chciał mi właśnie powiedzieć, że idę nie po szlaku. Aga z mamą mogły jeszcze wyjść i poszły za szlakiem, a ja się wpakowałam i nie miałam jak wyjść… No nic. Musiałam zejść. Najbardziej bałam się tego, że polecę razem z kamykami. Ale udało mi się stąd wygrzebać. Zastanawiałam się tylko czemu tam wlazłam. Chyba po prostu ścieżka była tam już wydeptana przez ludzi, którzy koniecznie muszą sobie skrócić drogę. To mi pozwoliło wyprzedzić nieco Agę i mamę. Patrzę na nie i zauważam, że też skracają drogę przez przypadek, ale już w innym miejscu. Uświadomiłam im to jak do mnie podeszły . Potem Paweł mi jeszcze powiedział, że teżwlazł tam gdzie ja . Teraz przeszliśmy już tylko kawałek. Byliśmy już pod samym Zawratem. Jest tam wydeptana ścieżka, ale nie szlak, którą szli turyści chcący się dostać do Piątki. Szlak jednak nakazuje najpierw wejść na Zawrat, a potem zejść do Doliny Pięciu Stawów . Przed nami jeszcze tylko kilka schodków i jesteśmy na Zawracie . Czytamy tabliczkę informującą o jednostronnym ruchu na odcinku Orlej Perci (z tego co pamiętam to Zawrat – Kozi, czy Kozi – Krzyżne…, aaa jeden diabeł ). Na Zawracie więc chwilkę odpoczywamy i ruszamy w drogę. Patrząc w dół miałam wrażenie, że mam objawy lęku wysokości… . Słyszałam, że każdy go ma, ale nie wszyscy ten paniczny, że tak go nazwę, więc może to normalne. Zerknęliśmy jeszcze na Mały Kozi. Było tam widać turystów, tylko dziwnie szli pod prąd… w złą stronę, nie tak jak nakazuje tabliczka informacyjna.
Zaczynamy zejście. Nie powiem, że było lekko. Szlak jest dość ciężki. Czasami idzie zaraz nad przepaściami. Ale nie poddajemy się. Przecież jesteśmy porządnymi turystami. Niczego się nie boimy. Paweł raz nam musiał nogę podkładać, bo niedostawałyśmy do podłoża przy schodzeniu. Najbardziej się bałam momentów, kiedy nie wiedziałam czego mam się chwycić. Ale skoro piszę tą relację to chyba znak, że jest wszystko w porządku ze mną . Już niżej, gdy skończyły się już wszystkie klamry i łańcuchy, Paweł mówi, że chyba lepiej byłoby gdyby szlak prowadził przez żleb (Zawratowy Żleb) niż tak jak teraz, przez skały obok niego. A ja sobie myślę, że pewnie, że byłoby lepiej, tylko chyba by się nim raczej zjechało razem z tymi skałami niż zeszło . Zresztą dopowiedział po chwili coś podobnego. Więc schodzimy dalej, jesteśmy już koło Zmarzłego Stawu i tu z Agą, bo ją dogoniłam, a Paweł uciekł hen dalekooo, czekałam na mamę, bo szła troszkę wolniej niż my. Sama mówiła, że ma w tym roku słabą kondycję. Ja też tak w sumie mówiłam. Tyle, że o swojej kondycji. Po niedługim czasie doszliśmy do Pawła oglądającego z góry Czarny Staw Gąsienicowy. Zrobiliśmy kilka zdjęć i poszliśmy. Obchodzenie Czarnego Stawu na początku mi się dłużyło, ale potem już jakoś to mijało. Już chyba nie miałam nawet siły podnosić nóg, bo co chwilę łapałam zająca. Takim to sposobem dotarliśmy do znanego zapewne Wam wszystkim Murowańca. Tu zamówiliśmy sobie szarlotki i planowaliśmy trasę na kolejny dzień. Wiedziałam, że jeśli pójdziemy na tą trasę, którą mieliśmy robić dzisiaj, to albo nie wstanę (planowana pobudka o 3:30 am), albo zostanę, albo jak już pójdę to zostawie gdzieś na szlaku swoje nogi. Mama chciała już też jakoś skrócić tą trasę, ale Paweł i Aga byli nie do przegadania. Nie czuli takiego zmęczenia jak ja i mama. Więc było postanowione. Idziemy na tą trasę co planowaliśmy. Byłam ciekawa czy faktycznie nie zgubię gdzieś tych nóg… . Miałam też faktycznie do wyboru, żeby iść z mamą i wrócić trochę wcześniej, a Paweł z Agą by poszli dalej, ale też w sumie chciałam iść na to Krzyżne i wolałam iść już jutro niż w ogóle, przynajmniej w tym roku .
No i zaczęliśmy zbierać się do drogi powrotnej . W Murowańcu się długo zasiedzieliśmy. Zdążyłam jeszcze skorzystać z wc . Robiło się coraz ciemniej, ale jeszcze nie było tragicznie. Szlak coraz bardziej pustoszał. My zrobiliśmy sobie jeszcze przerwę na Przełęczy między Kopami. Tam napiliśmy się jeszcze wody, zrobiliśmy kilka ostatnich zdjęć i poszliśmy. Za nami jeszcze szli jacyś turyści. Im bardziej wchodziliśmy w las tym bardziej się ściemniało. Raz na drodze przez las wyryłabym orła . Poślizgnęłam się na skale. Zaczął pojawiać się ten sam problem jak zawsze. Mnie nawet nie tyle, że bolą kolana przy zejściach, chociaż to też, ale się pode mną uginają tak jakbym się miała zaraz wywalić. Po długiej i monotonnej drodze wyszliśmy z parku i podeszliśmy w stronę ostatnich taksówek. Czekaliśmy jeszcze na ostatnich turystów i razem z nimi odjechaliśmy jedną z nich na parking. Wzięliśmy naszego dzielnego i zaufanego Corsiaka i pojechaliśmy uzupełnić zapasy na następny dzień. A tu jeszcze miła niespodziewanka na koniec dnia. Agę i Pawła wymęczyła droga przez Boczań i skracamy trasę!!! Hura!!! Więc trasa na następny dzień: Palenica – ‘’Wodosiki’’ Mickiewicza – DPSP – Szpiglas – Wrota CH. (jak się wyrobimy) – Moko – Palenica. Nogi więc powinnam mieć obie przy sobie .
SZPIGLASOWA PRZEŁĘCZ
24.07.07r.
Tą wycieczkę zaczęliśmy wstając o 6.00 zdaje się . Poranek taki jak każdy inny. Śniadanko i w drogę. Oczywiście nie zapominając o porannych, przedwycieczkowych odwiedzinach u gospodarzy. ‘’Pan Józek, który myślał, że widział już wszystko’’, już od dawna ostrzegał nas przed Szpiglasowym Wierchem. Że wydaje się, że jest to ‘’łatwa górka’’, ale tak naprawdę jest niebezpieczna i jest bardzo ślisko. Są przepaście i jak się spadnie to już koniec… . I tu od razu mogę wytłumaczyć dlaczego jest to Pan Józek, który myślał, że widział już wszystko. Ten właśnie Pan Józek przed każdą naszą wycieczką rozmawiał i opowiadał nam trochę o miejscach, które planowaliśmy odwiedzić w Tatrach. Stąd się wzięło, że złaził on całe Tatry, więc widział już wszystko . To takie małe odskoczenie od relacji. Przejdźmy do konkretów…
Pogoda zapowiadała się pięknie. I tak też oczywiście było. Piękny poranek, wspaniałe Tatry. My zmierzamy do Palenicy Białczańskiej, zostawiamy samochód i idziemy do wejścia do Parku. Ale nie zapominamy też o przybiciu pieczątek. To podstawa. I kiedy wszystko już jest gotowe, ruszamy w drogę. Na razie idzie się nieźle. Jednak moje zmęczenie zaczyna się odzywać już na początku trasy… . Zaczyna się lekko pod górę, a trzeba też zachować odpowiednie tępo. Przynajmniej nie zostaję gdzieś w tyle. Droga do toi-toiów i ‘’Wodosików’’ Mickiewicza zleciała mi bardzo szybko. Zdziwiłam się, jak dowiedziałam się, że idziemy już ponad pół godziny. Wydawało mi się, że nie minęło nawet 20 minut . W tym miejscu chwilę odpoczęliśmy i ruszyliśmy w drogę. Do Doliny Roztoki. Jedna z najładniejszych moim zdaniem dolin w Tatrach. Chociaż prawda jest taka, że jeszcze wszystkich nie widziałam . W tej dolinie zatrzymaliśmy się dopiero nad rzeką. Ale trzeba było w końcu podnieść tyłki i ruszyć dalej . Tak też zrobiliśmy. Początkowo pokazują się z prawej strony widoki na Wołoszyn, a drugiej na Opalone. I ukazała nam się była przełęcz Krzyżne. Ta, którą mieliśmy wtedy iść. Jacyś państwo uzgadniali między sobą czy pójdą do Kuźnic właśnie przez Krzyżne czy też przez Zawrat. My im powiedzieliśmy, że przez Zawrat jest ciężko, ale nie wiemy jak przez Krzyżne. Doradziliśmy im, żeby zapytali kogoś, kto tam był, jak tam jest. Było to już pod samą Siklawą. Próbowałam zrobić jej zdjęcie, ale albo mi nie wychodziło, albo ktoś mi się wrypał na zdjęcie . Ale wreszcie Paweł polecił mi pewne miejsce, dobre do robienia zdjęć, więc pstryknęłam i jestem zadowolona z efektu . Mogliśmy też pod samą Siklawą odpocząć na 5 minut. Nie ukrywam, że dalej nie szło mi się najlepiej, ale szłam już coraz szybciej. Postanowiliśmy się wygramolić nad tą Dolinę Pięciu Stawów. Szłam cały czas zaraz za siostrą. Odczuwałam zmęczenie w nogach, ale szłam dalej i raczej się nie zatrzymywałam. Takim sposobem doszłam jako druga z naszej czwórki nad wspomnianą dolinę . Dolina ta, jak zwykle piękna. Moim zdaniem najpiękniejsza w naszych polskich Tatrach. Bardzo lubię tu wracać. Najlepsze jest to, że i ludu jest jak zwykle mało, bo klapkowiczom się nie chce tam dochodzić. No jakby był jakiś wyciąg to by było ich pełno. W ogóle w tym roku w Tatrach mało ludzi było. Myślę, że jest to spowodowane remontem kolejki na Kasprowy Wierch. Ale to i tym lepiej dla nas . Ale wracając do tematu. Wyruszyliśmy byliśmy w drogę. Tu musiałam znowu nadganiać, ale nie jakoś bardzo. Obeszliśmy Wielki Staw i zrobiliśmy sobie przerwę na jakiejś skale. Szczerze mówiąc, to przerażał mnie widok na szlak prowadzący na Szpiglasową Przełęcz. Wyglądało to tak, jakbyśmy mieli iść nieźle pod górę. Po drodze wyprzedziła nas para, którą cały czas obserwowaliśmy, gdy przesuwała się po kolejnych odcinkach tej trasy. I przyznaliśmy, że nieźle zasuwają. Więc czas byśmy i my ruszyli w drogę.
Szło mi się dobrze. Nawet aż za dobrze . Czułam, że wreszcie odzyskałam kondycję. I szliśmy raczej wszyscy razem, nie jakoś porozdzielani na wolniejszych i szybszych (tu bym się już zaliczała do szybszych ). Ku naszemu zdziwieniu droga była zrobiona idealnie. Nie dziwiliśmy się już czemu tamta para tak zasuwała. My też zasuwaliśmy. Mijaliśmy kolejne odcinki trasy i tak cały czas. Pokazywały się coraz lepsze widoki na Orlą Perć. Niebo już nie było do końca czyste. Pojawiało się coraz więcej białych na szczęście chmur. Od jakiejś przypadkowej turystki rozmawiającej przez komórkę, usłyszeliśmy, jak opowiada, że w słowackich Tatrach jest burza. No ale nic. Mama zaczynała nas przestrzegać, że z tych białych chmur zaraz zacznie się coś nieciekawego, ale jakoś nie mogliśmy sobie wyobrazić, żeby z niewinnych białych chmurek coś było. I tak szliśmy aż do łańcuchów. Droga zaraz przed łańcuchami jest gorzej niż beznadziejna… . Nie dość, że jest bardzo sypko, to jeszcze stromo i czasem trzeba było iść prawie na czworakach, żeby nie zjechać na dół. A łańcuchy były dobre, tyle że i jeden był źle przymocowany i sobie tak dyndał. Chciałabym jeszcze zauważyć, co jest bardzo ważnym faktem, że przed nami ostatnimi osobami jakie szły była ta para, co ją tak obserwowaliśmy. Nikogo już więcej, po nich, przed nami nie było, za nami już też nikogo nie było. A para ta była przynajmniej godzinę drogi przed nami. No więc zaczęły się łańcuchy. A na łańcuchach ostatni turyści schodzący tą stroną z przełęczy. I z naszej strony pada w ich stronę pytanie:
- Daleko jeszcze na przełęcz?
A oni – Już prawie jesteście. A na dół jeszcze daleko (śmiech)?
A my – Już prawie jesteście (śmiech).
Jedyny problem jaki się tu pojawił to deszcz. Zaczęło kropić już na łańcuchach (no niestety mama miała rację…), potem na przełęczy (byliśmy na niej sami) już zaczął się deszcz, a jak zaczęliśmy schodzić, coby nam się nie nudziło – burza i grad . Teraz zaczęła się już niezła ulewa. Patrzę na dodatek w stronę Mnicha, na który był świetny widok, a tam jacyś dwaj goście na szczycie… . Miałam nadzieję, że uda im się uciec przed burzą. Nie dość, że uciekli szybko ze szczytu, to jeszcze szli chyba z 10x szybciej niż my. Chowam aparat i nagle słyszymy potężny grzmot. Paweł podobno nawet widział ten piorun i nieźle się wystraszył i nas pospieszał. My akurat nie widziałyśmy tego pioruna. Najlepsze było to, że mama nie wyłączyła komórki. I tak przeszliśmy tą burzę z włączonym telefonem . Ale to nic. Przypadki chodzą po ludziach. No to jak był ten huk, to nagle słyszymy jakieś wołanie. Siostra myślała, że to jakieś wołanie o pomoc, ale okazało się, że to woła jakiś chłopak i dziewczyna. Schodzili dopiero ze Szpiglasowego Wierchu (na który nie udało nam się wejść przez ten deszcz, grad i burzę i pamiętaliśmy również ostrzeżenia Pana Józka). Podczas gdy Paweł, Aga i mama zauważyli tą parę, ja nie wiedziałam na kogo czekamy. Długo nie mogłam znaleźć nikogo wzrokiem. Dopiero nagle, tak jakby się dopiero pojawili, zauważyłam ich. A wołali oni po to, żeby na nich poczekać, bo ten chłopak (miał na imię Maciek, a jego dziewczyna Justyna) był strasznie spanikowany przez tą burzę. Nawet bardziej niż jego dziewczyna. Szliśmy więc powoli, by mogli nas dogonić. Dziwne było to, że tylu ludzi szło jeszcze od Morskiego Oka na przełęcz. Szkoda, że w deszczu, gradzie i burzy, a na dodatek… z dziećmi. No ale to już nie nasz problem. My myślimy teraz tylko o bezpiecznym dotarciu do schroniska. Noo i może o robieniu kilka fotek, gdy deszcz na chwilę ustawał… Po jakimś czasie Maciek i Justyna nas dogonili. Przedstawiliśmy się sobie i poszliśmy razem na dół. Maciek nam cały czas kogoś przypominał. Podczas tej drogi wiele ciekawych rzeczy się dowiedzieliśmy od Maćka. Powiedzieliśmy mu, że wybieramy się za dwa dni na Rysy od naszej strony. On zaczął nas więc ostrzegać, że od naszej strony jest bardzo niebezpiecznie i się źle idzie. Ponoć próbował już 2 razy wejść na nie tą drogą, ale ani razu mu się nie udało. Jego zdaniem BuŁa pod Rysami ma 2012 m n. p. m., a od niej idzie się po ścianie pod kątem 90 st. (!!!) po łańcuchach 700 m na szczyt. Pytał się też nas czy nie wybieramy się na Gerlach, bo on się wybiera i czy by ktoś z nim nie poszedł i wybiera się też ponoć na Mnicha (ale na Rysy od polskiej strony nie wyszedł). Poza tym gdzie to on nie był . I tak przez całą drogę. Raz nawet opowiadał jaki Mnich ma stopień trudności i skąd wzięła się jego nazwa… . Gadał całą drogę, za to jego dziewczyna odzywała się bardzo rzadko, prawie w ogóle. Ja się czasem zatrzymywałam żeby jakąś fotkę zrobić, to oni zawsze się też zatrzymywali i czekali na nas. Pawłowi się rozwiązywał cały czas buty rozwiązywały i musiał je wiązać, to oni też wtedy na nas czekali. Po drodze (musiało do tego dojść ) w końcu wyprzedzili nas ci dwaj co byli na Mnichu. Byli to dwaj starsi faceci. Mnicha było z każdej strony fajnie widać. A jeszcze z tej Szpiglasowej to tak zachęcająco wyglądał, że chyba kiedyś się na niego wybiorę . Deszcz już ustał, więc ściągnęłam byłam pelerynkę cobym się nie kompromitowała . Musieliśmy się jeszcze zatrzymać na chwilę już zaraz koło dołączenia tego szlaku, do szlaku nad Morskie Oko. Maciek i Justyna zatrzymali się również. I nagle wychodzimy na asfalt. My się kierujemy w stronę schroniska, a oni idą na dół, w stronę Palenicy i po chwili usiedli. Nie powiedzieli nawet ’'cześć’’. Zniknęli tak samo szybko, jak się pojawili.
Zaczynało znowu padać. Ale byliśmy już w schronisku więc było ok. Na zewnątrz mało było osób, za to w schronisku… nie będę nawet mówić. Dojadaliśmy przy stoliku resztki czekolady, jakieś ostatki bułek i zamówiliśmy coś do jedzenia lub picia. Ja w efekcie dostałam cieplutką herbatkę i mniam szarlotkę! Tylko pieczątki zdaje się nie przybiłyśmy. Ale zrobiłyśmy to dwa dni później. Tak się złożyło, że jak wyszliśmy ze schroniska deszcz już nie padał. Podeszliśmy do Włosienicy (?) i zapytaliśmy górola po ile jest zjazd na dół. I wyszedł z tego taki dialog:
Paweł: Za ile jest zjazd na dół?
Górol: Po 20 zł.
P: A za 4 osoby?
G: Też po 20 zł.
No to woleliśmy zaoszczędzić to 8 dych na zjazd i postanowiliśmy iść na nogach. Mi nie zależało na zjeździe bryczką, bo miałam już od dzisiejszego dnia tyle energii w nogach, że mogłam spokojnie iść pieszo na parking. No ale schodzimy niżej. Znowu górole. Pytamy się ich:
- Po ile zjazd?
- Po dychu.
No to jak ’'po dychu’’ to jedziemy . Pakujemy się do bryczki, a tu jakaś dziewczyna z wycieczki klapkowiczów pyta się za ile, no to jej odpowiada Górol, że za dychę. To ona do pozostałej części wycieczki zaczęła się drzeć: heeej szybko tu jest po 10 złotych! A górol mówi: Cicho!!! Dojdą tu. – pewnie nie chciał, żeby konkurencja na górze słyszała, że ma taniej . No i tak zjeżdżaliśmy z tą wycieczką, która okazała się być złożona z głupków, że ich idiotami nie nazwę . Ale nie, nie nazwę ich tak. To nie w moim stylu. A nazywam ich tak dlatego, że pili piwo i puszki wyrzucili gdzieś w głąb lasu, a turystów idących pieszo pytali odzywkami ''jaki czas?’’ z dumą w głosie, że jadą bryczką, albo mówili pogardliwie ’'cześć’’. To było coś podobnego do tego co opisywał MegaMoc w swojej relacji . Po powrocie upiekliśmy sobie we czwórkę kiełbaski i poszliśmy spać.
WOLNE
25.07.07r.
Ten dzień przeznaczyliśmy na Krupówki i łażenie po Chochołowie oraz oczywiście wyspanie się przed kolejnym dniem .
RYSY – prawie
26.07.07r.
Koszmar… pobudka o 4.00 rano . Na początku nie mogłam wstać, ale jakoś po ciężkich zmaganiach mi się to udało. Tym razem poranek był trochę inny. Przy śniadaniu zastanawialiśmy się nad naszymi wczorajszymi towarzyszami na odcinku trasy Szpiglasowa P. – Morskie Oko, Maćkiem i Justyną. Mówili, że przyszli na przełęcz od tej strony co my, a przecież nie było nikogo przed nami ani za nami na szlaku na Szpiglas, więc musieliby siedzieć bardzo długo na przełęczy, skoro ich dogoniliśmy i w ogóle byli dziwni, dziwnie mówili i tak jak mówiłam, pojawili się tak szybko jak zniknęli. Aż mnie dreszczyk emocji przeszedł, normalnie, że to duchy jakieś czy coś…, nie no serio się ich wystraszyłam , ale ja mam bujną wyobraźnię więc jak wymyślam coś takiego, że to duchy to się nie przejmujcie za bardzo, no ale nigdy nie wiadomo… . No ale nic. Nie ma to jak zaglądnąć rano do gospodarzy, nie? .
Jakoś się tak złożyło, że o 6.00 albo 7.00 dopiero byliśmy w Palenicy. Szliśmy dobrym tempem. Doszliśmy do Wodogrzmotów Mickiewicza i zrobiliśmy sobie odpoczynek. To samo we Włosienicy czy na Włosienicy… aaa nawet nie wiem czy to na pewno jest to miejsce . Chodzi o to miejsce, gdzie dojeżdżają konie. Tam zrobiłam zdjęcie Mięguszowieckich Szczytów. Jak one pięknie wyglądają poranną porą . Dalej to już jak wiecie kawałek do Morskiego Oka. Paweł z mamą nie byli pewni co do tego czy na pewno iść na te Rysy, no ale jakoś niechętnie się zdecydowali. Szybko podeszliśmy pod Czarny Staw i zabraliśmy się do podejścia nad niego. Tutaj się trochę pomęczyłam, ale czas miałam niezły. Weszłam w 21 minut, czyli przed czasem . Nad Czarnym Stawem skonsumowaliśmy bułki i chwilę dychnęliśmy. Zaczęliśmy się kierować w stronę Rysów. Na początku droga idzie dość prosto, a potem już zaczynała się pod górę. Najbardziej bałam się odcinka, patrząc z nad Czarnego Stawu, który biegnie koło żlebu. Bałam się, że będzie on prowadził żlebem i że nim zjadę z lawiną skalną… No jak się na szczęście okazało, idzie się koło żlebu, po skałach i nie musiałam się już niczego obawiać .
Na początku droga była podobna do tej na Szpiglasową Przełęcz, pod tym względem, że równie dobrze mi się szło. Po przejściu tego odcinka trasy było coraz lepiej. Najlepszą zachętą dla mnie, żeby iść pod górę było, to, żeby oglądać się w dół i patrzeć ile już się przeszło . Zresztą nie musiałam się jakoś specjalnie zachęcać. I tak prułam do przodu, bo się już chyba porządnie rozchodziłam, ale musiałam czekać na Agę i mamę, bo mama szła troszkę wolniej. Po niedługim czasie doszliśmy na Bulę pod Rysami, gdzie czekał już na nas Paweł. Tylko my dopiero siadałyśmy, a on już wstawał i szedł dalej. Pokazał mi drogę, którą podobno chwilę wcześniej szedł taternik. Było to gdzieś w okolicach Żabiego Konia itp. Co więcej spełniło się moje skromne marzenie. Chciałam, żeby na MSW byli jacyś taternicy . No i ściągnęłam ich lornetką . Było ich sporo, cała grupa jakaś. Kurczę, sama muszę się kiedyś tam wybrać . Od tej wysokości zaczęły się odsłaniać szczyty Orlej Perci. I tak sobie patrzę na te widoki i lornetką (to jeszcze kiedy był Paweł) patrzę sobie na brzeg Morskiego Oka i teraz pozwolę sobie przytoczyć słowa malinki:
malinka napisał: |
a teraz brzegi MOKA przed schroniskiem wyglądały jak „plaża w Kołobrzegu ale do potęgi "lepiej nie napiszę której |
W sumie to nie wiem czy tego bym nie nazwała gorzej . Aż bałam się wracać nad to Morskie Oko. Na szczęście jeszcze nie musiałam. Idziemy dalej. Podchodzimy pod łańcuchy, a tu nagle zbierają się takie same białe chmury, które towarzyszyły nam przy wejściu na Szpiglasową Przełęcz, a z których się śmialiśmy, że niby ma być z nich deszcz. A w końcu chmurki, które nas zmoczyły i postraszyły burzą mogły się pośmiać z nas . Tak więc pod samym początkiem łańcuchów i informacji od przypadkowych turystów spotykanych na szlaku, że na szczyt jeszcze nie cała godzina, zawróciliśmy . Rozumiem… nie chcieli, żeby nas spotkało to samo co dwa dni temu. Na początku byłam strasznie rozczarowana, bo tak naprawdę była świetna pogoda.
Schodziłam tym razem już z Pawłem, bo chciałam zejść szybciej, a on spieszył się na jakieś spotkanie nad MOkiem. Mijaliśmy wielu ciekawych ludzi. Na początku wyprzedził nas chyba jakiś Anglik, bo pędził tak, jakby przed czymś uciekał . I zrzucił trochę kamyczków na dziewczynę, która schodziła na tyłku, a jej chłopak, czy kto tam to był robił jej zdjęcie , a Anglik ją przeprosił (’'sorry’’) za te kamyczki. Im później było, tym więcej ludzi szło w stronę Rysów. Raz mijaliśmy zrezygnowanego i padniętego gościa na początku drogi, który zapytał się nas czy daleko jeszcze na Rysy. Nie mówiąc nic o tym, że na szczyt nie weszliśmy, powiedzieliśmy, że jeszcze 2,3 godziny. Jego mina wyglądała jakby chciał powiedzieć ’'A po co ja tam w ogóle idę?’’ . Przy Czarnym Stawie usiedliśmy na chwilę, bo naprawdę szybko szliśmy. I wyszukałam przez lornetkę siostrę z mamą schodzące po zygzakowatej, początkowej drodze . Po chwili ruszyliśmy dalej. Czarny Staw wyglądał strasznie… Ludzie, ludzie i jeszcze raz klapkowicze . Siostra mi potem opowiadała, że jak schodziły z Czarnego Stawu to szła dziewczyna i narzekała, że nie wyjdzie nad ten Czarny Staw, że jest ciężko i te sprawy. My za to mijaliśmy jakiegoś tatę i synka i taki dialog usłyszeliśmy:
Synek: Daleko jeszcze? Ale na Rysy to nie idźmy…
Tata: Na Rysy to nie w tą stronę.
W ogóle to fajnie wygląda widok klapkowiczów narzekających, że daleko, że niewygodnie, że jeszcze niewiadomo co wyciągów nie ma , którzy męczą się po pokonaniu drogi Włosienica – MOko lub MOko – Czarny Staw. Znaczy się ja jeszcze przeciw temu nic nie mam jeśli naprawdę nie narzekają, bo chyba wiedzieli gdzie się wybierają, nie?
Jesteśmy coraz bliżej schroniska i spotykamy coraz większe tłoki. Na niektórych tych odcinkach nie dało się normalnie przejść. Raz ,na serio, musiałam stać kolejce, żeby przejść kawałek drogi… Takiego czegoś jeszcze nad Mokiem nie widziałam. Podeszliśmy pod schronisko. Morskie Oko przy brzegu całe zapełnione ludem. Wszystkie kamienie koło schroniska – zajęte. Ławeczki za schroniskiem – zajęte. Schronisko – zajęte. Ziemia – wolna. No to co, robimy, siadamy. Przynajmniej jedno, wolne i oryginalne miejsce. Patrzę na Rysy, a tam ani jednej chmurki… I tak do końca dnia… piękna pogoda, a my zrobiliśmy wycof… . Ale w sumie nie wszystkie wypadki w górach są przez pogodę… Może po prostu mieliśmy nie wyjść w tym roku i tyle. Może nie byliśmy gotowi… No nie wiem. Kiedyś jednak wrócimy nad MOko i zdobędziemy Rysy .
Czekaliśmy na mamę i Agę aż dojdą do nas. Po około 20 chyba minutach doszły i pod płotem na ziemi jak żebraki jedliśmy kanapki . Paweł po jakimś czasie poszedł na to spotkanie (mógł jeszcze z nami posiedzieć, bo spotkani się troszkę opóźniło) a my jeszcze siedziałyśmy. Ja próbowałam zrobić Mnichowi zdjęcie. Pod płotem też długo nie siedzieliśmy . Chciałabym tylko jeszcze dodać, że sami tam nie siedzieliśmy , widać nie tylko my już nie mogliśmy znaleźć wolnego miejsca . Zebraliśmy się w drogę powrotną. Tym razem już na nogach. Nie wiem w ogóle, czy dopchalibyśmy się do kolejki klapkowiczów ciągnącej się łohoho i jeszcze trochę czekającej na konie. Po drodze zrobiłam jakieś ostatnie zdjęcia. Potem już tylko samochodem do domu.
ORAVSKY PODZAMOK
27.07.07r.
W tym dniu pojechaliśmy na Słowację do zamku w Oravskim Podzamoku (najlepsze było to, że po zamku oprowadzał przewodnik, w naszym przypadku akurat przewodniczka, słowacka oczywiście więc jak coś opowiadała to mogliśmy przez ten czas porobić zdjęcia lub porozglądać się… ), a wieczorem odwieźliśmy Pawła na dworzec kolejowy, bo musiał wcześniej wyjechać.
GUBAŁÓWKA, DOLINA BIAŁEGO
28.07.07r.
Pojechałyśmy na Gubałówkę, a potem przeszłyśmy się kawałek Doliną Białego. Nie poszłyśmy do końca, bo pogoda była nie do końca pewna, a nie miałyśmy nic przeciwdeszczowego.
WYJAZD...
29.07.07r.
No niestety ten dzień musiał kiedyś nastąpić . Ostatnie spojrzenia na Tatry i pożegnanie…
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez monik4a dnia Sob 14:40, 08 Sie 2009, w całości zmieniany 2 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
tatromaniaczka
Gazda
Dołączył: 13 Cze 2007
Posty: 395
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: ok.Łodzi
|
Wysłany: Pią 20:10, 03 Sie 2007 Temat postu: |
|
|
Super ta relacja (ja też zaznaczam na mapie szlaki) Czekamy na więcej
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
monik4a
Owczarek podhalański
Dołączył: 16 Cze 2007
Posty: 542
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Jaworzno
|
Wysłany: Pią 20:13, 03 Sie 2007 Temat postu: |
|
|
dzięki , dodam odrazu, że fotki z całego wyjazdu, dodam osobno w dziale ze zdjęciami
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
MegaMoc
Owczarek podhalański
Dołączył: 16 Cze 2007
Posty: 159
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Tczew
|
Wysłany: Pią 20:23, 03 Sie 2007 Temat postu: Re: Tatry 2007 21-29.07 |
|
|
Fajna relacja czekam na ciąg dalszy
monk4a napisał: |
Minęłam się również z plakatem nakazującym ochronę przyrody TPNu. Był na nim gościu a za nim biegły śmieci wołające: Nie porzucaj nas! |
[link widoczny dla zalogowanych]
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
monik4a
Owczarek podhalański
Dołączył: 16 Cze 2007
Posty: 542
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Jaworzno
|
Wysłany: Pią 20:31, 03 Sie 2007 Temat postu: |
|
|
Dzięki, za ciąg dalszy już się zabieram
PS: Dokładnie tan plakat
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
monik4a
Owczarek podhalański
Dołączył: 16 Cze 2007
Posty: 542
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Jaworzno
|
Wysłany: Nie 1:36, 05 Sie 2007 Temat postu: |
|
|
No i udało mi się to skończyć
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
tatromaniaczka
Gazda
Dołączył: 13 Cze 2007
Posty: 395
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: ok.Łodzi
|
Wysłany: Nie 10:29, 05 Sie 2007 Temat postu: |
|
|
Super super super Ja też miałam w tym roku iść na Świnicę ale niespodziewane wydarzenie uniemożliwiło mi to .I też zgubiłam rok temu szlak i się wspinałam po piargach.Raz nawet straciłam grunt pod nogami i wisiałam :shocked: Na szczęscie jakoś przeżyłam to:D to teraz ide fotki oglądać
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
heathen
Gazda
Dołączył: 16 Cze 2007
Posty: 435
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 8 razy Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Nie 10:45, 05 Sie 2007 Temat postu: |
|
|
Super opisy, monk4a! Barwne i szczegolowe.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
WojtekB
Owczarek podhalański
Dołączył: 16 Cze 2007
Posty: 163
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Stalowa Wola
|
Wysłany: Pon 13:54, 06 Sie 2007 Temat postu: |
|
|
Nawet fajna relacja. Mam tylko dwa zastrzeżenia:
- za dużo emotikonek (oczopląsu można dostać)
- nie zrozumiałem pewnych fragmentów, m.in. tych z wędrówki z dentystką, ale jestem po 3 h treningu w upale i to może dlatego mam z tym problemy
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
monik4a
Owczarek podhalański
Dołączył: 16 Cze 2007
Posty: 542
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Jaworzno
|
Wysłany: Pon 14:36, 06 Sie 2007 Temat postu: |
|
|
Postaram się na przyszłość dawać mniej emotikonek, a jeśli chodzi o panią dentystkę to pisz co nie zrozumiałeś to Ci wytłumaczę
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Lilith
Gazda
Dołączył: 23 Cze 2007
Posty: 657
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pon 18:18, 06 Sie 2007 Temat postu: |
|
|
Fajne opisy , ciekawie ubarwiłaś swoje relacje poprzez osobiste komentarze co daje efekt taki , że nie zanudzasz nikogo na śmierć. Czyta się lekko i przyjemnie. A emotikonki - po to są, żeby ich uzywać.
Pozdrawiam
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
WojtekB
Owczarek podhalański
Dołączył: 16 Cze 2007
Posty: 163
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Stalowa Wola
|
Wysłany: Wto 10:44, 07 Sie 2007 Temat postu: |
|
|
malinka napisał: |
A emotikonki - po to są, żeby ich uzywać |
D o b r a w s u m i e m a s z r a c j ę
P O Z R A W I A M
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Możesz pisać nowe tematy Możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group
|