Lilith |
Wysłany: Nie 16:44, 29 Cze 2008 Temat postu: |
|
Cytat: |
Napisz jeszcze ciut o Waszych wyprawach |
Jest relacja, na specjalne życzenie .
Oczywiscie tytuł pozostaje ten sam.
Termin wyjazdu znany już od dawna ( chociaż nie lubię planować co potem zaogniło tylko sytuację). Ostra jazda z poprawieniem kondycji( tu pewnie Piotrus mnie zgani), wiele wyrzeczeń ( np. piwo – ) i masa czasu poświęcona na planowanie każdej minuty w górach . Nie będę owijać w bawełnę – miała być cała Orla w jeden dzień…Dojście od „5”, wiele odcinków można pokonać prawie biegnąc, wiec czasu wiele pozostaje na pokonanie właściwego odcinka.
Już przed wyjazdem sytuacja rodzinna nie była zbyt klarowna, ale nie dawałam za wygraną, czekałam do ostatniej chwili. Udało się nadeszła wyczekiwana sobota. Na miejscu, czyli w Zakopcu byliśmy ok. 19, przyznam szczerze, ze znalezienie noclegu na jedna noc ( praktycznie nie noc, wyjście planowaliśmy o 2.00) niemal graniczyło z cudem.: że pościeli nie opłaca się zmieniać, i masa innych wymówek. Dawniej nie mieliśmy problemu , teraz widać czasy się zmieniły i ludzie też. Szusujemy więc ulicą Pardałowki , w końcu patrzymy – dom taki sobie : noclegi, wolne pokoje…wiec nie było się nad czym zastanawiać. Ja już miałam dość pytania, poszedł maż, …wrócił z git -dziadziem , Górol od stóp po czubki uszu , po browaru oczywiście ( pewnie nie jednym) zastanawiał się czy ma te wolne pokoje czy nie. W końcu zapakował się do naszego autka z postanowieniem, że pomoże. Ubaw z nim na całego . Znaleźliśmy pokój, to chyba jego córka była. Czas pożegnania z naszym dobrodziejem, zostawiamy plecaki i ruszamy do Strążyskiej w celu rozruszania kości. Pora dość późna, dolina pusta, ślicznie było, aż morda śmiała mi się od ucha do ucha. Ciepło mi się koło serducha robiło jak pomyślałam co mnie jutro czeka…Jakby ktoś wtedy zanegował moje plany dostałby takiego „fes kopa”, że długo by na tyłku nie mógł usiąść…
Krótki sprint po dolince nie zaspokoił mojego „niedosytu” gór, ale trzeba było wracać i wyspać się…
Faktycznie, - jeszcze mecz, …. W pokoju nie mamy TV, więc gdzie? Na Krupówki…( dla mnie to jak diabła do nieba wysłać…, czyli niezadowolenie malowało się na mojej twarzy…). Trudno… jakoś to zniosę, całe Krupówki i towarzystwo na nich też przeboleję.
Oczywiście mój mąż nie mógł ominąć tego miejsca, to jest jak stały punkt pobytu w Zakopcu:
Giewont już otulony mrokiem: ( oczywiście wypatrywany z Krupówek…)
I fajne ludki, w każdym razie śpiewali ładnie i wyglądali na zdrowych
I jeszcze cos, co przyciągało spojrzenia mojego męża:
I całkowita „kaplica” Krupówek, czyli mecz zbliża się wielkimi krokami…:
Wracamy do pokoju już w późnych godzinach wieczornych, ba nocnych. Nawet się spać nie chce z trudem przyszło…Telefon dzwoni 2.00,- i co? No - pośpimy jeszcze parę minut… Te parę minut znaczyło, że zaspaliśmy tak przed piątą stawiana byłam na nogi. Już wtedy cały plany wzięły w łeb, zmogła mnie „ choroba” i praktycznie na kolanach schodziłam z łóżka. Tfuuu, długo nie zapomnę tej niedzieli. Ktos kto mnie nie zna powiedziałby: - pozamiatane, zbieraj tyłek w troki i jazda do wyra…, niestety, nie ze mną "koleś"te numery….
Zlazłam z trudem do samochodu, który się chyba tez obraził na cały świat , … i zepsuł…. Miałam wtedy ochotę dokonać jakiegoś morderstwa na całkiem przypadkowym osobniku, na szczęście nikt się nie nawinął. Wizyta na CPN ie, dolewamy, zaklejamy, dokręcamy , łyk kawy parzonej – niestety nie stawia mnie na nogi…
Kierunek : Palenica Białczańska , tu staje na nogach, przechodzę sama siebie i prawie biegiem w zaledwie kilkanaście minut docieramy do Wodogrzmotów., myśli mam tylko jedne: może dam radę…Droga puściutka , zresztą jak zawsze rano . Złości mnie tylko gość ( minęliśmy go w Roztoce), dokładnie co parę kroków rozrzucał swoją gęstą wydzielinę z ust, plując i charcząc na prawo i lewo, pomyślałam, że może to ta moja ofiara o której tak marzyłam rano….ale dałam mu spokój…- mogłam paść zanim facet wpadnie w moje ręce – lepiej nie ryzykować..
Szliśmy przez Roztoke w dość szybkim tempem, lubię tak, bez zbędnych przystanków czasem tylko przerwa na łyk wody i jakąś fotkę trzasnąć…Kondycja super, jednak organizm robił swoje, a ja oczywiście dalej nie dawałam za wygraną…jak głupia koza…
Pieć Stawów Polskich- uwielbiam to miejsce…, piękne widoki, cisza, spokój.
Chyba jedyny moment w którym mina mi zmieniła: ( o mało do kąpieli nie doszło…):
Znajdujemy miejsce z dala od Schroniska ( oczywiście zbaczając ze szlaku, ale ci….cho Nikomu nie mówcie), Robimy dłuższy postój, a raczej poleżenie. Trzeba się zastanowić, czy idziemy dalej bo wtedy już stan mój był nie wesoły. Decyzja jak wiadomo jedna, podchodzimy na Zawrat, od „5”, podejście nawet z palcem…w du… -”w nosie”. Żeby oczywiście nie było za monotonnie napój energetyzyjacy, lekarstwa – jako miały mnie postawić na nogi a w późniejszym czasie o mało nie było to przyczyna tragedii - ale o tym w dalszej części…
Droga na Zawrat, w normalnych okolicznościach, piękna, dla mnie jak „droga krzyżowa”, lekarstwa zamiast postawić na nogi wprost zwalały mnie z nóg. Dalej twierdziłam, że robimy Orla, że na górze będzie lepiej… Na Zawracie spotykamy wspaniałych ludzi, zatrzymujemy się tutaj na chwilę, rozmawiamy…. Jest fajnie….Nadzieja na zejście do „5” – a fee, wchodzimy na Mały Kozi…, pierwsze łańcuchy, widoki …super, i super bo zawracamy, ( pod prąd oczywiście), ręce nie trzymały się łańcuchów, zaczęły puchnąc palce….
Schodziłam z Zawratu z rykiem, nie myślałam wtedy czy mądrze robie czy nie mądrze….,
Na myśl mi przyszło, ze skoro się nie udało może w czasie zejścia dojdę do ładu i wejdziemy choć na Kozią Przełęcz. Wyglądałam przerażająco, ale mój maż wyglądał gorzej jak usłyszał, że skręcamy żółtym szlakiem do Koziej…. Leciałam jak oszalała, chciałam zdążyć zanim znów mi się pogorszy…., Na chwilkę zatrzymałam się tylko patrząc na Taterników na Zamarłej, …piękny widok i wspaniali ludzie.
Wchodzimy na pierwsze łańcuchy, …. Wyżej tylko było gorzej , łapy znów zaczęły mi puchnąć jakieś 10 , 15 minut przed celem decyzja: schodzimy…, lepiej nie będzie….Lekarstwa doskonale poskutkowały , ale w druga stronę w pomieszaniu z napojem energrtyzujacym dały taki efekt, że lepiej mnie było wtedy nie widzieć….
Byłam tak wściekła, już sama nie wiedziałam do kogo mam mieć pretensje. Fakt faktem, porażki ciężko przychodzą, chyba nie tylko w moim przypadku.
Zejście było koszmarem, widoki piękne, a zal serce ściskał i wyć się chciało…
Powoli, bo w sumie już nie trzeba było się spieszyć schodziliśmy do Wodogrzmotów. Ja cała spuchnięta, jedyny pozytyw, to jakbym wtedy chciała komuś przywalić tak dla wyładowania ( a kuszących turystów o tej godzinie było sporo) , nie musiałabym używać rękawiczek bokserskich, łapy miałam tak spuchnięte, że doskonale by się przydały do tego celu. Jedyny problem byłby w ich podniesieniu. Teraz żartuje, ale wtedy nie było mi do śmiechu.
Przy Wodogrzmotach zwalamy się na asfalt, siadamy, gdzie nas nogi doniosą i podziwiamy turystów idących od Moka, a było co podziwiać…Zresztą oni tez mieli się na co patrzeć, wyglądałam jak ufoludek, oczywiście nie uwłaczając ufoludkom…
Jakby mało zmartwień było mój mąż nabawił się kontuzji, przy zejściu Roztoką prawie wył z bólu, a ja miałam wyrzuty sumienia…Praktycznie jakby stało się coś poważnego z jego nogą (wiązadła krzyżowe),- koniec kariery piłkarskiej, to tak jak dla mnie cos w rodzaju – koniec łażenia po górach, co w ostateczności znaczy – Rozwód…
Minął już tydzień od mojej wyprawy, „kac” pozostaje okropny. Trudno mieć pretensje nawet do siebie, Morał jeden: jesteś chory siedź w domu…Pewna mądra osoba, powiedziała: „ musisz porządnie w dupę od gór dostać, żeby łatwiej przychodziły Ci wycofy…” – wielkie dzięki dla tej Osoby, pomału jakoś trafia to do mnie . Już planuję następny raz, czy dostanę w dupę, czy nie … góry nie uciekną…”Setek”, jako lekarstwo na takie dolegliwości związane z porażkami nie polecam, chyba że ktoś ma twardą głowę
P.S. Relacje pisałam osobiście, zdjęcia autorstwa mojego męża. |
|