WojtekB |
Wysłany: Sob 11:15, 28 Lip 2007 Temat postu: [fotorelacja] Tatry 2007 (6 - 21 lipiec) |
|
Tym razem przyjąłem nieco odmienny sposób opisywania niż w tamtym roku i zapisałem te najciekawsze wycieczki. Miłego czytania.
1. „Ostatnia wyprawa nad Czarny Staw Gąsienicowy” - sobota (7 lipiec)
Tytuł tego dnia być może dla wielu wyda się nieco zaskakujący. Jednak nie odnosi się on do mnie, tylko do mojej mamy. W czasach swojej młodości również ona lubiła chodzić po górach (to u nas rodzinne), jednak w pewnym momencie, uznała że już nie da rady łazić po tych trudniejszych szlakach i dała sobie spokój z Tatrami. W tym roku przyjechała z nami do Zakopanego na trzy dni ponieważ w tym czasie miała też przebywać tam rodzina z Francji i chciała się z nimi spotkać. Drugim celem było zobaczenie Czarnego Stawu Gąsienicowego, który moja mama uważa za najpiękniejsze miejsce w Tatrach.
Do busa zmierzającego w kierunku Kuźnic wsiadamy już przed 9:00, 7 minut później jesteśmy już przy kasie w Kuźnicach. Kolejka mimo - w miarę - wczesnej pory jest spora. Nagle ojciec się mnie pyta:
- Wojtek, masz legitymację?
Na moje nieszczęście obok stoi sprawdzający bilety, więc musiałem przyznać że nie. I tutaj pan Józef M. (bo tak się nazywał - nazwisko do wiadomości piszącego) drze się na cały głos:
- Przygotować legitymacje do biletów ulgowych.
No nic... zamiast 11 zł płacimy 13, 20 zł i wchodzimy na szlak niebieski idący w kierunku Hali Gąsienicowej przez Boczań. Z początku po ostrych kamieniach, na szczęście las daje nam schronienie przed słońcem, które na pewno będzie mocno prażyć po wyjściu na otwartą przestrzeń. Tempo mamy niezłe, w granicach średniej. Pierwszy postój przy takim charakterystycznym zakręcie z ograniczonym widokiem na zachód. Dalej słoneczko już przygrzewa mocniej. Po wyjściu na Skupniów Upłaz o dziwo zachodzi za chmury! Jednak to tylko pomaga w łażeniu. Nie trzeba tracić tylu sił. Po wyjściu na Boczań fotografuję Giewont. Wygląda on z tego fragmentu zupełnie inaczej, ale wciąż pięknie. Postanawiam zaczekać na rodziców na Karczmisku. Tutaj wiatr wieje jak zwykle. Po ok. 15 minutach rodzice dochodzą do mnie i schodzimy w kierunku Hali Gąsienicowej. Od pewnego miejsca aparat fotograficzny właściwie cały czas jest w robocie. Postanawiamy się nie zatrzymywać, tylko do razu „napieramy” na jezioro. Obok ogródka meteo objaśniam rodzicom jego działanie (zysk z „Wolontariatu…” ). Właściwie od Hali Gąsienicowej ścieżka jest cały czas płaska. Pokonujemy tylko jedno wzniesienie - tuż przed Cz.St.G. - i schodzimy już nad jego taflę. Jest prawie 11:30. Znad Stawu wśród słońca pięknie prezentują się okoliczne szczyty: od Kościelca po Żółtą Turnię. Oczywiście takie momenty trzeba utrwalić. Mama zamyślona spogląda na swoje ukochane miejsce, a tata lornetuje stoki Żółtej Turni - to tamtędy będziemy szli w najbliższej przyszłości na Granaty. Przed 12:00 idziemy już w kierunku „Murowańca”. Widzę po mamie że jest dumna ze swego wyczynu i zadowolona, że zobaczyła swoje ukochane miejsce. Jeszcze dodam że siedząc pod schroniskiem byłem świadkiem ciekawej rozmowy kolonistki z matką przez komórkę:
- Wiesz mamo gdzie jestem? No ja właściwie nie wiem. Jakaś Hala… coś z robakami… Robaczywa?!
Powrót okazuje się być dużo gorszy niż wejście. Słońce praży jeszcze mocniej, a rzepki w kolanach obciążone już maksymalnie. Po wejściu w las otrzymuję telefon że na dole czeka już na nas rodzinka z Francji. W Kuźnicach jesteśmy po 14:00
2. „Rekreacyjnie po Kościeliskiej” - środa (11 lipiec)
Po zdobyciu Czarnego Stawu Gąsienicowego, właściwie tylko jeszcze jeden dzień był dobry do wędrówki (niedziela), ale wtedy mama wracała do domu i odprowadzaliśmy ją na dworzec. A potem zrobiła się bryndza… deszcz, deszcz, deszcz. We wtorek powiedziałem tacie, że jeszcze jeden dzień deszczu i zacznę chyba wyć z nudów. Bo ileż można łazić po Zakopanem. W końcu w środę niebo wstało co prawda pochmurne, ale nie takie przynoszące deszcz. Postanawiamy wybrać się do Doliny Kościeliskiej. Będzie to dobra okazja żeby rozchodzić nowe buty. Ojciec kupił sobie w Zakopanem „Salomony”, a mi oddał swoje stare „Firebirdy”. Wychodzimy z domu ok. 10:15. Niemal natychmiast łapiemy busa do Kir. Przy okazji pomagamy kupić bilet jakiejś Angielce i instruujemy ją co do wyjścia na Ciemniak. Przy kasie wisi informacja o zamknięciu szlaku Staników Żleb Przysłop Miętusi (ostatnie powodzie spowodowały jego podmycie). Kupujemy bilety (tym razem mam legitymację) i wchodzimy na ścieżkę. Podobnie jak rok temu mijać musimy kolonie. To już robi się chyba domeną tej doliny. Z przewodnikami jest jak to się mówi „na dwoje babka wróżyła”: jedni mają inni nie. Jeśli jest jeszcze jeden problem, który poza tłumami przeszkadza w łażeniu to są to bryczki konne. Nie dość że trzeba im ustępować miejsca to jeszcze ewidentnie niszczą mostki po których prowadzi ścieżka. Mgły co jakiś czas przelewają się przez Raptawickie Turnie. Tuż pod nimi znajduje się fajne miejsce (kiedyś odchodziła tam ścieżka na Kominiarski Wierch), a teraz zamontowane są ławki. Tutaj mamy pierwszy postój. Patrzymy właśnie na Kominy Tylkowe - fantastyczne kształty. Szybko się zbieramy i idziemy do schroniska. Tutaj postanawiamy podejść nad Staw Smreczyński. Na szlaku tym mniej osób, niż na dojściowym na Halę Ornak. Droga jest raczej przyjemna - prowadzi wśród lasu i wiatrołomów. Właściwie tylko dwa podejścia (w tym jedno ostrzejsze). Sam Smreczyński Staw oglądać możemy z platformy. W momencie, kiedy tam przybyłem było niewiele osób - siostra zakonna i jakaś mało liczna wycieczka. Chwilę oglądamy staw. Co ciekawe jego brzegi nie są kamieniste jak w przypadku jezior z wysokiej części Tatr, ale błotniste i chyba dlatego zamontowane są tam barierki. Po 10 minutach zbieramy się do powrotnej drogi. Do góry ciągnie mrowie ludzi (również jakaś panienka w szpilkach). Niestety coraz bardziej zanika zwyczaj - nie tylko mówienia, ale i odpowiadania (!) - pozdrawiania się na szlaku. Podtrzymują go tylko nieliczne obozy wędrowne, które z kolei często widzę brodzące poza wyznaczoną ścieżką tudzież rzucające kamienie. Coraz bardziej podoba mi się pomysł ustawienia migratorów przy wejściu do parku. Około 15:00 jesteśmy już w Kirach. Co ciekawe wracamy z tym samym busiarzem. Przy wysiadaniu z pojazdu słyszę jak ktoś krzyczy:
- Wojtek!
Odwracam się - no tak… moi znajomi z Tarnobrzega. Mieli tutaj być w tym samym czasie co ja, ale coś nie wypaliło i mieszkają w Sromowcach Wyżnych. Wieczorem zastanawiamy się na temat Granatów. W końcu postanawiamy że jeśli będzie dobra pogoda o 7:00 to szybko się zbierzemy i idziemy, a jeśli nie to odkładamy to na piątek.
3. „Cel: Granaty!” (czwartek - 12 lipiec)
Budzę się tuż przed 7:00 - w końcu świeci złociste słońce! Tata idzie po prowiant na wyprawę i śniadanie, ja tymczasem przygotowuję się już do wyjścia. Szybko połykamy śniadanie i po 8:00 idziemy już Krupówkami w kierunku „Watry”. Po drodze zaopatrujemy się jeszcze w wodę mineralną i dochodzimy na przystanek. Szybko podjeżdża bus (pomimo że wprowadzono rozkład jazdy - i tak jeżdżą jak chcą ). Jeszcze przed 9:00 udaje się nam wejść na szlak. Pierwszy odcinek - do Hali Gąsienicowej - postanawiamy przejść bez odpoczynku. Staramy się iść naprawdę szybko (chociaż w górach nie powinno się tego robić), ale od „Murowańca” mamy do zrobienia 5 h pętlę. Po wyjściu z lasu idzie się nam niespodziewanie bardzo topornie. Jest to dziwne bo ani nie ma słońca, a drogę znamy już właściwie na pamięć. Kiedy jesteśmy na Karczmisku znad Uhrocia Kasprowego w kierunku wschodnim zaczynają napływać chmury. Kiedy dochodzimy do Hali Gąsienicowej już niemal całe jej otoczenie (z Granatami włącznie) jest we mgle, ale oto tym razem z zachodu niebo się przejaśnia. Postanawiamy jednak wyruszyć na nasz zamierzony już od dawna cel. Chowam polar do plecaka i na jego miejsce wyjmuję kurtkę, którą jednak przywiązuję sobie do pasa. Tak oto dochodzimy do Czarnego Stawu Gąsienicowego. Na jego brzegu wypoczywają wolontariusze. Chyba mnie poznali bo kiedy odchodziłem, widziałem jakieś szepty i wzrok skierowany w moją stronę . Obchodzimy Staw dookoła mijając pojedyncze osoby i dochodzimy do rozejścia się szlaków. Spoglądam na tablicę ustawioną przed szlakiem: „Szlak turystyczny bardzo trudny ze względu na spadające kamienie…”. Może być niewątpliwie ciekawie. Szybko kończymy mini-posiłek i o 11:30 rozpoczynamy podejście. Do pokonania mamy (jak głosi szlakowskaz) 2 h. Od początku droga wznosi się bardzo stromo wśród skał i złomisk. Wybieramy taktykę krótkich postojów. Po każdym fragmencie podejścia odpoczywamy parę sekund, wyrównując oddech. Przy każdym takim postoju oglądam się za siebie w kierunku Kościelna i tafli Czarnego Stawu. Nad Kozim Wierchem mgły, ale Granaty póki co „czyste”. Najgorsza jest właśnie ta pogoda - raz wiatr, raz słońce. Zdjąć kurtkę odpada, ale w niej też za gorąco. Przy przechodzeniu na płn. - zach. stronę ściany spotykamy pierwszego jak do tej pory człowieka na szlaku. Pytamy się go o pogodę na górze (chodziły słuchy że temperatura > 2000 m.n.p.m. wynosi ok. 3-4 st.), odpowiada że wszystko w normie. Skoro tak to dalej napieramy do góry. Otoczenie jest niezwykle dzikie. Dookoła usypane skały, złomiska, piargi, a wokół brak żywej duszy. No, może z tym brakiem żywej duszy to przesadziłem. Od parunastu metrów słychać było pokrzykiwania taterników z Filaru Staszla, które przez chwile braliśmy za wołanie o pomoc. Po jakiś 40 minutach podejścia idziemy wielkim usypiskiem piargów po żlebie. Mniej więcej w jego połowie ojciec mówi do mnie:
- Ty no kurczę… dawno coś znaków nie było.
To prawda. Zupełnie nie zwróciłem na to uwagi, ale rzeczywiście od co najmniej 2-3 min nie widziałem żadnego znaku, a na takiej dużej połaci powinny być jak nic. Postanawiamy się nieco rozdzielić. Ojciec pójdzie lewą częścią żlebu, a ja prawą i jak za 3 min. Nie będzie znaków to wracamy się do ostatnio napotkanego. Tata idzie częścią z dużymi głazami, moja zaś składa się drobniejszych kamyków, które co jakiś czas ulatują spod stóp. Nieraz muszę przytrzymać się większych skał, żeby pokonać kolejne parę metrów. Obydwaj nie mamy ochoty się zatrzymywać. Nie czas ani miejsce na to, dzikość o której wspominałem to miejsce niewątpliwie jeszcze potęguje. Przy końcu żlebu niemal jednocześnie mówimy:
- Jest!
Mowa oczywiście o żółtych znakach, które prowadzą na Skrajny Granat. Spojrzeliśmy, że od początku żlebu szlak omijał go po lewej stronie, my zaś poszliśmy bezpośrednio żlebem. Od tego momentu kawałek płaskiego i potem wspinamy się na grzędę. Z daleka łańcuch na tej grzędzie zdawał mi się ciężki do pokonania, ale po bliższym zapoznaniu nie przedstawia trudności. Tuż po jego pokonaniu chwilę lawirujemy po perci prowadzącej nad urwiskiem, a następnie wśród skał - jeszcze stromiej niż na początku. W tym momencie spadł drobny deszcz, ale na szczęście szybko przeszedł. Tym razem bardzo mocno pilnujemy znaków, które są naprawdę bardzo słabo namalowane i dalej wspinamy się po głazach, najczęściej pomagając sobie rękoma, bo inaczej ciężko byłoby pokonać niektóre przeszkody. Przez cały ten czas obserwować możemy wspomnianych wcześniej taterników. Widać że to jakieś szkolenie, bo w sumie za dobrze im to nie wychodziło. W pewnym momencie zauważam czerwone szlaki. To już znak że jesteśmy prawie na wierzchołku. Jeszcze tylko trochę bezpośrednio po grzbiecie. Niby kilka metrów, a daje wyobrażenie o Orlej Perci. Na szczycie piękne słoneczko. Uff… o 12:55 możemy dumnie ogłosić że zostaliśmy zdobywcami Granatów. Łatwo nie było, ale teraz za to jaka satysfakcja. Pstrykam fotki, bo ojciec mnie pogania mówiąc że on by wolał jak najszybciej stąd zejść. Po chwili dochodzi do nas jakiś mężczyzna.
- Cześć - mówimy
- Szesc - odpowiada. Przez chwilę wydaje mi się że mam omamy słuchowe, ale później okazuje się iż jest on Anglikiem.
Wypijamy wodę i schodzimy. Okazuje się że o ile szlak ten jest trudny w wejściu to w zejściu jest straszny! Tutaj do głosu dochodzi metoda „5 punktów podparcia”: ręce, nogi i tyłek. Tak najbezpieczniej pokonywać kolejne głazy na tej drodze. Tym razem to tata idzie na początku, a ja na końcu. Jeszcze przed łańcuchami mija nas Anglik
- Thank you - odpowiada w podziękowaniu za przepuszczenie.
Zaraz za nim do góry idzie jakiś mężczyzna. Wszystkim bez wyjątku w pytaniu o trudności odpowiadamy, że należy uważać na znaki. Za łańcuchem kolejna grupka osób. W sumie jak przeliczyłem wychodzi, że do tego momentu spotkaliśmy 6 osób (w zejściu i zejściu), co niewątpliwie jest atutem tegoż szlaku. Przy trawersie na zach. ścianę Żółtej Turni trochę dłuższa rozmowa z kolejnym który chce wpisać po stronie zdobyczy Skrajny Granat. Jest to akurat w tym miejscu w którym zaczęliśmy wspinać się żlebem. Próbuję wypatrzeć znak, który mówi o skręcie. Jest!!! Ale ile musiałem się namęczyć żeby go teraz zauważyć!
- Wiesz co Wojtek? Ja bym go i teraz nie zobaczył - mówi tata
To prawda. Żółty (w dodatku strasznie wyblakły) miesza się z kolorem porostów na głazach. Po wejściu w kosówkę, już czuję potworny ból w nogach, a tu jeszcze co najmniej pół godziny, no może 20 minut stromizny. Tutaj mijamy ostatnich w tym dniu „Granatowiczów”. W końcu udaje się nam zejść nad brzeg Czarnego Stawu Gąsienicowego. Znów zdejmuję kurtkę. Moja koszulka jest cała mokra. Po dotarciu do „Murowańca” dzwonimy do mamy pochwalić się osiągnięciem, a także kończymy zapas drożdżówek i dokupujemy sobie wody. Podchodząc na Karczmisko mgła znów otula Dolinę Gąsienicową (poza - o dziwo - Kościelcem). Pogoda właściwie utrzymała się na nasze zamówienie, ale ci których mijaliśmy pewnie teraz męczą się tam ze stromizną, skałami, słabym oznakowaniem i na dodatek mgłą, a kto wie czy również nie deszczem. My natomiast w słońcu schodzimy pełni dumy do Doliny Gąsienicowej. O 17:00 docieramy na kwaterę umiejscowionej na Walowej Górze. Spoglądam stamtąd na Granaty… będzie co przy piwku opowiadać!
4. „Dwa razy na Gubałówce” (sobota - 14 lipiec i środa - 18 lipiec)
Pewnie niemały szok wywołam kiedy powiem że była to wyprawa dwudniowa i to jeszcze z użyciem dwóch kolei linowych. Jakoś tak dziwnie się tutaj ta „dwójka” przeplata, zwł. że byliśmy tam we dwóch - z ojcem. Zacząć chyba należy od tego, iż w piątek 13 lipca (dzień po powrocie z Granatów) przeszliśmy się ulicami na Olczę, bo pogoda się schrzaniła, więc jak się okazało nasz ruch z wyjściem w czwartek był ruchem bardzo dobrym. A w sobotę po wypiciu rytualne Coli w „Samancie” postanowiliśmy „zdobyć” Gubałówkę. Zdobyć w cudzysłowiu, bo wjechaliśmy tamże. Co jak co, ale sukces w postaci zdobycia Granatów nieco nas rozleniwił, ale kolejką nie jechaliśmy od czasów remontu (99 r.), więc przejazd miał wartość sentymentalno-krajoznawczą. Kolejka do kolejki była dosyć spora. Od czasu rozpoczęcia remontu KL „Kasprowy Wierch” (BTW - na Krupówkach stoi jeden z jej wagoników) bryczki konne jeżdżące nad Morskie Oko i KL „Gubałówka” stały się właściwie jedynym medium łączącym turystów Krupówkowych z górami. Wjazd pomimo tłoku raczej nie jest w stanie przynieść zmęczenia, gdyż kolejka pokonuje trasę w 216 sekund. Kiedy wjeżdżaliśmy, obok trasy kolejki szli turyści normalnym szlakiem. Widać było po nich panującą tego dnia spiekotę. Dojechaliśmy i skierowaliśmy się obok peronu do tablicy objaśniającej panoramę z Gubałówki. Właściwie nie wiadomo po co bo znamy chyba jej każdy szczegół, ale może jakaś aktualizacja nastąpiła . Zaraz potem siedliśmy na tarasie jednego z barków piwnych. Jest to chyba najlepsze miejsce do oglądania widoków na Gubałówce. Chwilami odwracałem głowę w przeciwnym kierunku, by popatrzeć na zmagania ludzi ze sztuczną ścianką wspinaczkową. Niektórzy - zwł. dzieci - zaskakiwali zwinnością i dobrym wynajdywaniem chwytów, a większość wzbudzała politowanie rozpaczliwością stylu. Przez chwilę myślałem czy może bym nie poszedł spróbować swych sił, ale wyobraziłem sobie te wszystkie twarze wgapiające się we mnie. Co prawda na 95 % ściankę bym pokonał, ale po co kusić los… spadnę i będzie przypał. Po jakiejś 1 h - 1,5 h siedzenia (i rozmyślania) ruszyliśmy w kierunku Butorowego Wierchu. Tutaj drugi raz spotkaliśmy wcześniej wspomnianych znajomych z Tarnobrzegu. Zamieniliśmy parę słów i ruszyliśmy przed siebie. Po drodze wstąpiliśmy do drewnianej kapliczki wybudowanej niegdyś przez małżeństwo Gubałowian, a poświęconej przez kard. Wojtyłę. Wnętrze choć małe - jest przepiękne. Wyszliśmy z kapliczki i szybkim krokiem skierowaliśmy się na Butorowy Wierch. Słońce grzało niemiłosiernie, ale mimo tego było tak jakoś przyjemnie. Udało się nam wcisnąć przed wycieczkę do kolejki i rozpoczęliśmy zjazd. Pięknie stąd wyglądają Tatry Zachodnie, a ciche miejsce pozwala na zamyślenie się nad pięknem gór. Jeśli ktoś się zastanawia, dlaczego Giewont jest taki sławny to zapraszam również na kolejkę.
Podczas drugiej „wyprawy” można powiedzieć, że przeżywałem deja vu, bo wszystko było właściwie takie same. Nawet pogoda się zgadzała, więc o czym tu pisać? . Dodam jeszcze tylko, że przez brak deszczu smog pogarszał widoczność na Tatry. Oj przydałyby się opady. Po prostu zapraszam wszystkich na Gubałówkę. Pomimo jej wszystkich „ułomności” - 100 % Tatr.
5. „Przez Jaszczurówkę na Nosal” (wtorek - 17 lipca)
Wycieczkę tą odbywaliśmy w zasadzie dwuetapowo. Przewidziana była ona na poniedziałek 16 lipca w kierunku odwrotnym, a później z Olczyskiej Polany na Rubinową, ale z przyczyn niezależnych od nas okazało się że nie będzie to możliwe, ani 16, ani 17, ani żadnego innego lipca tego roku. Ale informację tą otrzymaliśmy podchodząc na Nosal z Kuźnic, więc postanowiliśmy dojść na szczyt i zejść do Bystrej. Tak też zrobiliśmy. Ot droga bez historii, za to z ładnym widokiem z Nosala.
17 lipca natomiast wyruszyliśmy busem w kierunku Jaszczurówki. Z przystanku podeszliśmy kawałek asfaltem do kaplicy. Oprócz nas znajdowała się tam kolonia (utrwalona na zdjęciu) i grupa angielskich turystów. Kaplica jak zwykle wywarła piorunujące wrażenie. Stamtąd wyruszyliśmy znów przez asfalt do Doliny Olczyskiej. Przy kasie (i na szlaku później również) ruch malutki. Tuż za wejściem znajduje się wydzielone miejsce, gdzie spokojnie bytować mogą płazy i gady. Później wyruszyliśmy niemal płaską drogą do Polany Olczyskiej. Droga prowadziła lasem, co przy panujących upałach okazało się zbawienne. No i nie trzeba wciąż wymijać ludzi. Jakoś się nam zgadało o piorunach, burzach i wypadkach w naszym regionie z nimi związanymi. Było to niejako związane z prognozami pogody, które zapowiadały na dzisiaj opady deszczu. I tak doszliśmy na Polanę Olczyską, gdzie przysiedliśmy w pięknym miejscu tuż obok przepływającego Olczyskiego Potoku. Po paru chwilach wyruszyliśmy w kierunku Nosala (kierunek zdecydowanie mniej popularny niż droga na Kopieńce). Obok szlaku znajduje się jeszcze całkiem dobrze zachowana bacówka. Tutaj przypomniała mi się droga na Stoły z zeszłego roku. Idąc (najpierw odsłoniętym zboczem) na Nosal rozmawialiśmy z tatą na temat najbardziej pamiętnych wypraw odbywanych w większości ze znajomymi z Tarnobrzega. I tak w wyliczance marszrut znalazły się Lubań, Turbacz, Kudłoń, Giewont, Trzy Korony, Radziejowa, Jaworzyna Krynicka, Sarnia Skała, Leskowiec, Diabelski Kamień nad Foluszem i wiele innych. Przy tej okazji zauważyłem że już naprawdę coś niecoś złaziłem w polskich górach, a jedyną terra incognita są pasma na zachód od Tatr. Droga raczej łagodna, po jakimś czasie wchodzi w las. Tam już idziemy prawie zupełnie płasko. W lesie pod nami słychać dźwięk pił łańcuchowych. Trochę dziwi on w Parku Narodowym, ale natychmiast znajdujemy parę wytłumaczeń dla tego stanu. Po osiągnięciu Przełęczy Nosalowej schodzimy do Kuźnic, a stamtąd busem do domu.
6. „Nad reglami, nad reglami…” (czwartek - 19 lipca)
Ten cytat pochodzi z przyśpiewki - nawet dość znanej - z Podhala. Jej pełny tekst brzmi: „Nad reglami, nad reglami / Baca siedzi na holi /A juhasi se tańcujom/ Pikne dziywki podrygujom / Krzesajom wartko, krzesajom wartko. A do mnie się to odnosi o tyle, że tego dnia naszym celem była Ścieżka nad Reglami, a konkretnie jej fragment od Dol. Białego do Kalatówek.
Wybraliśmy się z początku w kierunku Strążyskiej, żeby tam przejść Drogą pod Reglami do wlotu Doliny, a później żółtym szlakiem, ale na Kasprusiach jeszcze raz przeanalizowaliśmy mapę i doszliśmy do wniosku, że korzystniej będzie to zrobić spod Wielkiej Krokwi. Tak też zrobiliśmy. Akurat tego dnia na skoczni odbywały się treningi przed MŚD, więc i spektakl był za darmo. Na fragmencie Drogi pod Reglami mijaliśmy gościa w prochowcu… dodam że temperatura tego dnia sięgnęła 36 st. Celsjusza! Apogeum, apokalipsa i w ogóle… paranoja! Przy wejściu na szlak musieliśmy trochę zaczekać bo opiekun kolonii zażyczył sobie oczywiście fakturę. No trudno - góry nie uciekną, ale na dzisiaj znów przewidziane są burze (bo wczoraj jednak ich nie było), więc zdałoby się pośpieszyć. W końcu udaje się nam kupić bilety. Koło kasy wygrzewał się pies rasy Alaskan Malamute, strasznie sympatyczny z mordy. Z początku idzie się niemal płasko wzdłuż strumienia i skał, „wyrastających” po obu stronach ścieżki. Kiedy strumień odchodzi w bok ścieżka staje się nieporównywalnie bardziej stroma. Przy tym słońce pomimo lasu też daje się ostro we znaki. Naprawdę dajemy bardzo mocno do góry, by wyprzedzać ludzi co nie jest takie łatwe. Jedna butelka 1,5 l. schodzi już przed dojściem do zasadniczej Ścieżki nad Reglami. W końcu udaje nam się dojść do przełęczy leżącej na Ścieżce. Na kamieniach odpoczywam po wcześniejszym wysiłku. W prawo ludzi idą na Sarnią Skałę. My po kilku chwilach odbijamy w lewo i po paru chwilach wychodzimy z lasu. Na dość stromym mostku (super ostańce skalne ponad nim!) słyszymy przelatującego „Sokoła”. Aż dziwne by było gdyby dzisiaj się nie ruszył. Niebezpieczeństwo udarów przy takiej pogodzie wzrasta. W 30 minut dochodzimy do polanki z właściwie niespotykanym widokiem na Giewont. Bardzo ciekawie stąd wygląda i oczywiście nie omieszkałem go sfotografować. Później stromą ścieżką schodzimy do Kalatówek. Tam w hotelu górskim wypijamy to i owo (ja - colę, coby jasność była! ). Fotografuję jeszcze otoczenie Kalatówek i idziemy do Kuźnic. Na tej drodze wspominam wyprawę na Giewont, wszak to po tych kamieniach biegliśmy ze znajomymi, uciekając w strachu przed burzą. Ach… to były czasy… 25 minut z Hali to Kuźnic. Rekord chyba długo nie zostanie pobity. Trwając we wspomnieniach dochodzimy do Kuźnic i - jak zwykle - powracamy busem pod „Watrę”. Jak się później okazało mijaliśmy się podczas tej wyprawy z Agnieszkąąą90 (ona szła w przeciwną do mnie stronę), tylko się za późno o tym dowiedzieliśmy.
7. „Na koniec - Hala Kondratowa”
Na koniec IMHO najpiękniejsza hala polskich Tatr Zachodnich - Hala Kondratowa. Mam wielki sentyment do tego miejsca, bo to stamtąd odbyłem wycieczkę na mój pierwszy dwutysięcznik (Kopę Kondracką). Przed wejściem na zasadniczy szlak udajemy się jeszcze do Pustelni św. Brata Alberta i dopiero wracając stamtąd wchodzimy na zasadniczą ścieżkę. Z początku po „kocich łbach”. Później wybieramy wariant podejścia lasem i skręcamy w lewo. Tutaj jest mniej osób. Na początku płasko, swego rodzaju ścieżyną nad przepaścią. Później dużo stromiej po kamieniach. Wrzucamy jednak spore tempo, a żar lejący się z nieba dodatkowo motywuje nas by jak najszybciej dotrzeć do schroniska. Łatwo wyprzedzamy ludzi, pomimo tych kamieni i prowadzimy rozmowę… o gównie! Dosłownie: koło nas leżały zwierzęce bobki. Zastanawiamy się więc czyje to są. Koń odpada ze względu na podłoże - niemożliwe do sforsowania dla tego zwierzęcia. Teoretycznie mogłaby to być kozica, ale na tych wysokościach? Nie… to raczej niemożliwe. Czyli zostają albo drapieżnicy (ryś, niedźwiedź), albo jakieś zwierzę domowe.
- Chcesz pić? - pyta się tata
- Eee… zaczekam do hali.
Po wyjściu z lasu już widać schronisko, a w lewo odchodzi droga oznaczona jasnym piktogramem „zakaz wejścia”. Jasnym, ale niektórzy mają problemy z odczytaniem i dalej tamtędy łażą. Ostatnie parę metrów po drobnych kamykach to w tym upale droga przez mękę. Przy schronisku sprawdzam czas. Minęło zaledwie pół godziny! Pół godziny, a na szlakowskazie pisało 1 h 10 min.! Nic dziwnego że czuję zmęczenie, przy takim tempie. Zaglądamy do schroniska - tam jednak ukrop nie gorszy od tego na polu. W środku nie widzę plakatu e-Beskidy.com, które wedle słów Keraja miał się tam znajdować. Siadam na ławce przy schronisku i lornetuję okolice hali. Wysłałem też wtedy SMS-a do Agnieszkiii90 o treści: „Pozdrowienia z h.kondratowej przesyła otępiały od słońca Wojtek”. I tak też się czułem. Takie konkretne otępienie, nawet nie zmęczenie. Wykrzesałem jednak z siebie trochę sił i sfotografowałem okolice hali, przy okazji zasłyszałem dialog ojca i syna wybierających się na Giewont.
- Tata, a jak będzie burza
- Eeee… mamy płaszcze.
Nic dodać nic ująć . A kiedy zbieramy się z Hali nad długi Giewont zachodzą ciemne chmury.
- Będzie lać - mówi tata
- Yhm… - przytakuję.
W drodze powrotnej ojciec opowiadał jak kiedyś na tej ścieżce wywalił się koleś tuż obok niego. A wracamy tą samą drogą, która teraz zajęła nam… 45 minut! Paradoksalnie znów okazuje się że schodzenie idzie nam gorzej. Z Granatami było podobnie. Tak oto żegnam się z Tatrami, ale chyba nie na cały rok bo prawdopodobnie we wrześniu przyjadę by zdobyć Krzyżne. A po południu rzeczywiście była burza, po której zerwał się silny dach. Dzień później o 18:45 jestem już w domu…
PODSUMOWANIE: Niewątpliwie liczbę planowanych wycieczek popsuła pogoda, oraz zdarzenia losowe. Przez to między innymi odpadł Starorobociański, Dol. 5 Stawów, czy Wrota Chałubińskiego, ale jestem szczęśliwy, iż udało nam się „zrobić” Granaty, które były niewątpliwie naszym celem.
Poza tymi wycieczkami odbyliśmy kilka po Zakopanem jak np. wędrówka wzgórzami Zakopanego (Antałówka, Gąsieniców Wierch), wycieczka na Olczę, na Walową Grapę itd.
Suma sumarum pobyt zaliczam na plus! |
|